Po prostu razem, ANNA GAVALDA

niedziela, 26 grudnia 2010

Jakiś czas temu przeczytałam książkę Guillaume'a Musso i ponarzekałam przy okazji, że jest mało francuska. Na Annę Gavaldę narzekać nie będę. :)

O czym jest?
Autorka powoli zapoznaje nas z czwórką ludzi: Camille, pogubioną w życiu młodą artystką, Philibertem, jąkającym się, nieprzystosowanym do życia arystokratą, Franckiem, aroganckim kucharzem i motocyklistą oraz babcią tego ostatniego, osiemdziesięcioletnią Paulette. Philibert i Franck mieszkają razem w trzystametrowym mieszkaniu w centrum Paryża, które należało do przodków naszego arystokraty, a którego pilnuje teraz, póki reszta rodziny nie zakończy spadkowych procesów i "podziału łupów". Jest to więc lokum tymczasowe, ale jakże wspaniałe i wygodne, ze staroświecką łazienką, portretami dawnych mieszkańców i całym mnóstwem wolnych pokoi. Camille mieszka w maleńkiej służbówce na strychu tej samej kamienicy. Los styka ją z tą dwójką, kiedy Philibert, widząc, że jest ciężko chora, głodna i zmarznięta, postanawia ją przygarnąć.

Co o niej sądzę?
No w końcu Francja! Kiedy na drugiej stronie dowiedziałam się, że Camille zamiast mówić o sobie "sprzątaczka" (jej aktualny zawód), woli określenie "konserwator powierzchni", kiedy trochę dalej przeczytałam o trudnościach czarnoskórej Mamadou z wypełnieniem dokumentów do Kasy Zasiłków Rodzinnych, gdy czytałam o wielodzietnych rodzinach arystokratów, sylwestrowych bankietach, zachowaniu Francka wobec kobiet... myślałam sobie: Francja jak żywa. 

Potem, tak mniej więcej od połowy, wrażenie przeniesienia rzeczywistości na karty powieści ulatniało się powoli. Głównie dlatego, że fabuła zaczęła zmierzać ku happy endowi i wszystko zrobiło się zbyt polukrowane, nierealistyczne. Mój ulubieniec, Philibert, został potraktowany trochę marginalnie, przez jego wątek mocno mnie rozczarował. Póki bohaterowie dostawali w kość, póki odnajdowali się trochę po ciemku, ze zgrzytami i trudnościami, czułam, że żyją, i dotyczyło to nawet takiego indywiduum jak nieporadny życiowo arystokrata. A potem wszystko zaczęło im się układać, a to już nie jest prawdziwe życie. Choć, z drugiej strony, gdyby książka nie kończyła się happy endem, pewnie byłabym rozczarowana.

Styl i język to chyba najważniejsze składniki tej książki. Język, zwłaszcza na początku, wydawał mi się bardzo... jak by to nazwać... francuski. Nie wiem jak to dokładnie określić, niech za przykład posłuży taki fragment:

Wiedziała, jak kończą bezużyteczne stare kobiety, takie jak ona. (...) Te, które naciskają wszystkie przyciski pilota, by ostatecznie wyłączyć odbiornik, płacząc z wściekłości.
Drobnymi i gorzkimi łzami.
Trzymając głowę w dłoniach przed zgaszonym telewizorem.

Tak jak rosyjski ma swoją melodię, którą udaje mi się zazwyczaj rozpoznać, tak i francuski ma tę specyfikę, odróżniającą go od najpowszechniejszych przecież tłumaczeń z angielskiego, a w tej książce bardzo ją widać. Styl jest (chyba?) swoistą sygnaturą autorki. Przyznam, że na początku czułam się zagubiona, bo książka składa się z króciutkich fragmentów: tu opis, tam dialog. Przede wszystkim dialogi, czasem poszatkowane na mniejsze fragmenty. Ale po kilku stronach wyłączyłam zasadę "linijka przerwy oznacza przeskok akcji" i czytałam po prostu wszystko jak leci, dzięki czemu prawie w ogóle tego rozczłonkowania nie odczuwałam.

Teraz wady i zalety. ;) Zaletą jest niewątpliwie to, że książka wciąga niesamowicie. Nie mogłam się zupełnie od niej oderwać, jak zaczęłam rano, tak skończyłam wieczorem. Styl sprawia, że prawie natychmiast czytelnik zaprzyjaźnia się z bohaterami i nie ma ochoty ich opuszczać. Wadliwie natomiast jest skonstruowane zakończenie. Na chybcika, tu ślub, tam pogrzeb, rachu ciachu i wszyscy bohaterowie w epilogu kłaniają się nam uśmiechnięci. No... za słodko, za ciężko,jak profiteroles pływające w czekoladzie. Ale i tak nie oderwałam się do samiutkiego końca.

Dla kogo?
Dla potrzebujących pocieszenia, rozgrzania serca, lekkiego wzruszenia i uśmiechu samego pojawiającego się na twarzy. To jest bardzo ciepła książka, w części bardzo prawdziwa, chwytająca za serce, w części odrobinę przesłodzona, nie na tyle jednak, by ścierpły nam zęby. Jest w sam raz na chandrę i zimową nudę. Także dla tych, którzy dość mają opowieści o rozterkach Amerykanów i Brytyjczyków i chcieliby poczytać co słychać nad Sekwaną. Generalnie - zachęcam!

Ocena:
8/10

5 komentarze:

MONIKA SJOHOLM pisze...

Czeka od jakiś dwóch lat na mojej półce by ją przeczytać. Przypomniałaś mi o niej:)

Tajemnica33 pisze...

Ja poznałam się z Gavaldą jakiś czas temu zachwyciła mnie na chwilkę, ale jakoś tam zapomniałam już o Niej.

Magia książki pisze...

Moja ulubiona książka Gavaldy :)

Lili pisze...

Lotto - do usług! ;)

Tajemnico - hm... przeczytałam opisy innych książek tej autorki i też jakoś mnie nie ciągnie. Chyba lubię płodozmian po prostu. :)

Isabelle - polubiłam ją bardzo i ja. Podrzuciłam mamie nawet. :D

Ewa pisze...

Czytałam ją dość dawno, ale została mi w pamięci właśnie jako książka "ku pokrzepieniu (kobiecych) serc". Całkowicie zgadam się z Twoją recenzją. Zakończenie rzeczywiście na skróty i przesłodzone, ale myślę, że była pisana z myślą o czytelniczkach, które takich zakończeń oczekują.

Prześlij komentarz