Marianna i róże, J. FEDOROWICZ, J. KONOPIELSKA

sobota, 20 lutego 2010

3 komentarze
Zachęcona pochlebnymi recenzjami, sięgnęłam i ja po Mariannę i róże. Czekała na mnie grzecznie w bibliotece.

 

O czym jest?
Poznajemy Mariannę Jasiecką w 1889 roku, w momencie, kiedy wraz z rodziną przeprowadza się do pierwszego w pełni swojego domu - niewielkiego majątku Polwica koło Poznania. Z inspiracji siostry postanawia prowadzić pamiętnik na pamiątkę i ku pożytkowi swoich dzieci. Pamiętnik jest fikcyjny, ale Marianna, jej rodzina i ich dzieje już nie. Autorki pisały wspomnienia bohaterki opierając się na relacjach jej dzieci (pierwsze wydanie książki to rok 1977), dokumentach, listach, dzienniczkach i różnych innych tego typu przekazach, by jak najdokładniej odtworzyć życie codzienne tamtych czasów.

Marianna pisze w pamiętniku zazwyczaj co kilka miesięcy, ale są to wpisy obszerne, dokumentujące zarówno losy jej bliskich jak i zwyczaje, święta, wycieczki, wakacyjne podróże czy nowości w modzie. Jest trochę polityki, trochę biografii osób ważnych dla Marianny. Pamiętnik kończy się na roku 1914, kiedy to Historia zmieniła całkowicie model życia w Wielkopolsce i w całym kraju. Zamieszczone na końcu informacje pozwalają dowiedzieć się co stało się dalej z bohaterami. 

tutaj jest blog, na którym autorka zamieściła zdjęcia z wycieczki śladami Marianny.

Co o niej sądzę?
Zdecydowanie książka warta przeczytania i nie dziwię się, że przez tyle lat (aż do ponownego wydania) stanowiła przedmiot pożądania kolejnych pokoleń czytelniczek. ;) Główną zaletą tej książki jest dla mnie to, co dla niektórych może stanowić wadę. A mianowicie: cała masa negatywnych emocji, jakie wzbudzała we mnie główna bohaterka! Gdyby nie to, że Marianna była taką okropną, znerwicowaną, małostkową i wnerwiającą kobietą, spokojne opisy codziennego życia mogłyby się wydać nudne. A ja czytałam bez wytchnienia, zastanawiając się co ona jeszcze wymyśli. Oczywiście nie znielubiłam Marianny zupełnie, bo trudno wtedy byłoby czytać jej pamiętnik. Czasem bywała zabawna, no i jej patriotyczne zacięcie też było godne podziwu. Ale czasy w jakich była wychowywana wcale nie stanowiły dla mnie wymówki dla jej ciasnych horyzontów.

Wady książka także ma. Przyznam szczerze, że kiedy Marianna po raz trzeci opisywała kółka rolnicze, albo rozwodziła się nad biografią jakiegoś ziemiańskiego VIPa tamtych czasów, to przeskakiwałam akapity. Takich fragmentów nie było jednak bardzo wiele. Pod koniec też nie dało się uniknąć pewnej powierzchowności w opisywaniu dziejów rodziny, kiedy to córki jedna po drugiej wychodzą za mąż, rodzą dzieci itd... (Swoją drogą, zdecydowałam, że jeśli o mnie chodzi: trójka dzieci to absolutne maximum, chyba bym oszalała z taką gromadką jak u Marianny).

Dla kogo?
Dla wszystkich! Myślę, że ta książka jest nie tylko dobrą rozrywką, ale i naprawdę niezłym źródłem wiedzy o tamtych czasach. Pamiętnik Marianny jest świadectwem codziennego życia, ale też rozwoju naszej polskiej kultury, zwyczajów, pewnych społecznych procesów. Dla miłośników XIX wieku pozycja obowiązkowa. ;) 

Ocena:
9/10

Imię wiatru, PATRICK ROTHFUSS

środa, 17 lutego 2010

5 komentarze
Grubaśna powieść fantasy na zimowe wieczory. W końcu udało mi się ją skończyć.


O czym jest?
Imię wiatru to pierwszy tom trylogii. Całość jest dość ładnie skonstruowana, ponieważ główny bohater przez trzy dni opowiada pewnemu kronikarzowi swoje dzieje. (Każdy dzień to jeden tom cyklu.) Poznajemy więc Kvothe jako właściciela gospody, nie wyróżniającego się niczym szczególnym mężczyznę koło trzydziestki. Ale to tylko pozory! Okazuje się bowiem, że nasz bohater jest znany szeroko ze swoich zarówno bohaterskich jak i nikczemnych czynów, a praca w branży gastronomicznej to tylko przykrywka pozwalająca mu żyć incognito.

Po pojawieniu się Kronikarza mamy okazję przyjrzeć się bliżej tymże czynom, ponieważ Kvothe zaczyna je opowiadać. Narracja zmienia się więc na pierwszoosobową, aczkolwiek od czasu do czasu przeskakuje z powrotem do karczemnej izby. Poznajemy głównego bohatera jako małego dzieciaka, syna wędrownych aktorów. Jego rodzice zostają zabici (nie spojleruję za bardzo, można tę informację przeczytać na okładce), Kvothe musi więc radzić sobie sam. Trafia na ulicę, by potem dzięki wrodzonym talentom, sprytowi i wszystkiemu innemu co powinno cechować bohatera fantasy, udaje mu się dostać na uniwersytet i zacząć uczyć się magii. Powoli zaczyna kiełkować w nim myśl o zemście.

Co o niej myślę?
Wszystkich, którym fabuła Imienia wiatru skojarzyła się z przygodami pewnego czarodzieja - okularnika, zapewniam, że ta książka nie ma z Harrym Potterem nic wspólnego. ... No dobra, na upartego można znaleźć jakieś podobieństwa, ale styl pisania jest zupełnie inny, atmosfera, wykreowany świat, miejsce magii w nim itd itp. również. Magii za dużo tu generalnie nie ma. Można się jej nauczyć, żadne szczególne zdolności nie są potrzebne (oczywiście do czasu, do czasu, w końcu bohater fantasy MUSI mieć superzdolności). Książka jest grubaśna, więc znalazło się w niej również miejsce na dokładniejsze opisanie ontologii wymyślonego świata, zwyczajów, stosunków społecznych... Jednym słowem rozmach i epickość, na których to brak narzekałam przy okazji Gwiezdnego pyłu. Humoru zbyt dużo nie ma, ale też czytelnik nie odnosi wrażenia jakiejś minorowej powagi czy pompatyczności. Całość napisana jest żywym, plastycznym stylem, bez silenia się na jakieś stylizacje.

Imię wiatru uważam za całkiem niezłą książkę. Trochę drażniła mnie jednak łopatologiczność narracji. Zauważyłam, że ogólnie niektórzy pisarze amerykańscy mają tendencję do tworzenia dzieł, gdzie wszystko jest dokładnie opisane, od do, trochę przegadane wręcz. W takim Narrenturmie czytelnik aż dostaje zadyszki od nadmiaru zdarzeń, na policzki występuje rumieniec, a za oknem słońce zaczyna wschodzić, chociaż jeszcze przed chwilą zachodziło. (W każdym razie ja tak miałam ;) Tutaj mamy raczej spokojną rzekę niż wartki strumień. Czasami jednak potrzebuję takich niespiesznych lektur, więc nie uważam tego za wadę. Aczkolwiek nie chwyciła mnie za serce.

Dla kogo?
Dla chcących poczytać sobie fantasy, które nie ma nic wspólnego z: wampirami, aniołami, wilkołakami, szkołami z internatem, horrorem, komedią, postmodernizmem, ważkimi przemyśleniami o życiu i świecie, elfami, krasnoludami i inszym tałatajstwem (aczkolwiek może w dalszych tomach się pojawią, póki co się nie zapowiada). Jest to kawałek porządnej twórczej roboty, stara dobra opowieść "od zera do bohatera" przybrana jednak w całkiem nowe szatki i napisana dobrym stylem.

Ocena:
7/10

Gwiezdny pył, NEIL GAIMAN (audiobook, czyta Artur Barciś)

sobota, 13 lutego 2010

4 komentarze
Moja pierwsza przygoda z audiobookiem. Na pewno nie ostatnia. :) W mojej bibliotece osiedlowej zebrała się już spora kolekcja książek do czytania i mam zamiar w przyszłości z niej korzystać.

 

O czym jest?
Połowa XIX wieku. Tristran, młody chłopak z wioski Mur w Anglii zakochuje się w pięknej Victoii. Obiecuje jej wszystko, nawet gwiazdkę z nieba. A konkretnie tę, która właśnie spadła. Victoria ze śmiechem się zgadza i Tristran wyrusza w poszukiwaniu rzeczonej gwiazdy. Sprawę komplikuje fakt, ze spadła ona za Mur (od którego wioska wzięła nazwę), za którym rozciąga się Kraina Czarów. Ale Tristran, młody i naiwny,  a dodatkowo o tajemniczej przeszłości (jego ojciec miał chwilę słabości z pewną damą zza Muru, która później odesłała mu dziecię, tj. Tristrana, w koszyku) przygód się nie boi.

A tych będzie miał mnóstwo. Gwiazda okazuje się bowiem piekną dziewczyną. Wnerwioną, poranioną i ściganą przez różnych niebezpiecznych ludzi. Zanim wrócą do domu minie mnóstwo czasu, a wiadomo - nic tak nie zbliża dwojga ludzi jak wspólna podróż.

Co o niej sądzę?
Gwiezdny pył to powieść napisana w konwencji baśni, więc tym bardziej odpowiadało mi słuchanie jej z audiobooka. Całość trwała trochę ponad 6 godzin, toteż przez kilka dni wieczorami zaszywałam się pod koc z kubkiem herbaty, żeby zobaczyć jak tam się dalej rozwinie sytuacja w Krainie Czarów. Akcja, jak to w baśni, płynęła wartko, więc nie niecierpliwiłam się jakoś szczególnie (audiobooki mają tę cechę, że nie da się przerzucić paru kartek na przód i podczytać co będzie dalej... wstyd się przyznać, ale robię to nagminnie). Artur Barciś wczuwał się w każdą postać tak udatnie, że czasami aż podziw brał, że tak różne głosy dobywają się z paszczęki jednego aktora. 

Co do samej treści... bardzo trudno mi na tę książkę patrzeć jak na normalną powieść fantasy. Owszem, mamy wróżki, gnomy, wiedźmy i czary, są latające statki i jednorożce, ale wszystko to tak skonstruowane, że nie tworzy spójnego świata. Może to ze względu na niewielką objętość książki? Autor po prostu się nie rozpisał...? A może mi po prostu nie odpowiada takie "baśniowe" przedstawienie świata, bo przyzwyczajona jestem raczej do opasłych tomiszczy pełnych opisów, analiz psychologicznych postaci, żywych dialogów i generalnie podejścia bardziej serio, nawet gdy akcja dzieje się w Krainie Czarów (vide Wojna kwiatów Tada Williamsa). Niemniej, nie nudziłam się. 

Dla kogo?
Od tej pory będę propagować książki do słuchania! Jest tyle okazji, żeby zapoznać się z ciekawą lekturą: podczas jazdy samochodem, spacerów z psem czy z dzieckiem, sprzątania, a nawet, jak za starych dobrych czasów, "na dobranoc" w ramach wyciszenia przed snem. Gwiezdny pył jest świetny, jeśli chodzi o słuchanie go, bo nie nuży i bardzo oddziałuje na wyobraźnię. Ciekawa jestem też filmu pod tym samym tytułem, coś mi się zdaje, że wieczorem urządzę w domu mały seans. ;)

Ocena:
 8/10

(15.02.2010) Obejrzałam film. Zupełnie inny niż książka! :D I chyba nawet lepszy...

Kiedy bogowie umierają, C.S. HARRIS

poniedziałek, 8 lutego 2010

11 komentarze
Od jakiegoś czasu wisi w Zapowiedziach "Imię wiatru", ale nie mogę jakoś tego skończyć. W międzyczasie przeczytałam biblioteczną zdobycz, kolejny retro kryminał.

 

O czym jest?
Rok 1811, Napoleon szaleje w Europie, w Anglii szaleje (w dosłownym znaczeniu) król Jerzy III, przez co zdecydowano odsunąć go od władzy i ustanowić regentem jego syna, późniejszego Jerzego IV. Krótko po objęciu regencji, władca postanawia wyprawić przyjęcie w swoich letnich pawilonach w Brighton. Rzecz nie kończy się szczęśliwie, ponieważ regent zostaje znaleziony w odosobnionym pokoju z młodą żoną markiza w objęciach. Być może nie byłoby skandalu (obściskiwanie cudzych żon to dla niego chleb powszedni), gdyby nie to, że kobieta jest martwa. A z pleców wystaje jej długaśny sztylet. Taką aferę trudno zatuszować.

O wyjaśnienie zagadki (bo że książę nie zabił to rzecz pewna) zostaje poproszony młody arystokrata, Sebastian St. Cyr. Sebastian za bardzo nie pali się do roboty, aż do chwili, kiedy jeden z ministrów pokazuje mu naszyjnik, który nosiła zamordowana kobieta. Naszyjnik ten miała na sobie matka Sebastiana w chwili, kiedy wypływała na feralny rejs, zakończony burzą na morzu i śmiercią jego uczestników. Młody wicehrabia postanawia więc rozwikłać zagadkę, Wątki się mnożą i wikłają, pojawiają się kochankowie, zazdrośni krewni, międzynarodowe spiski, francuscy szpiedzy i mroczne rodzinne tajemnice. A wszystko to na tle dziewiętnastowiecznego Londynu.

Co o niej sądzę?
Książka zapowiadała się bardzo ciekawie, ale nie spełniła pokładanych w niej nadziei, niestety! Główne niedostatki to styl, płaski i bez życia oraz poprowadzenie akcji, strasznie monotonne. Bohater co i raz wyrusza w miasto, spotyka się z tą czy tamtą osobą, rozmawia chwilę (tudzież bije się i  ucieka), a potem wraca do siebie bądź do domu swej kochanki, by się naradzić. I tak ciągle w koło macieju przez 390 stron. Nie poznajemy w ogóle myśli czy uczuć Sebastiana, nie ma żadnej psychologicznej głębi w postaciach, nie ma życia w opisywanym mieście, werwy w dialogach, kolorytu w narracji. Nie ma! Są za to błędy i niezręczności stylistyczne wynikające z niedokładnej korekty, które strasznie mnie wnerwiały. Czasem jakieś zdanie wydaje się niedokończone, czasem słowo powtórzone, czasem coś przetłumaczono żywcem z angielskiego, a ja w ogóle nie wiem o co biega. Na przykład:
"-Być może. Niestety jego książęca wysokość dokładnie nie pamięta, kiedy i w jaki sposób liścik został mu dostarczony.
- Czyżby znów był pod dobrą datą? (hę?)
- Tak, na to wygląda."
Są i plusy: wartka akcja i całkiem zręcznie usnuta intryga. Czytelnikowi podsuwa się tyle tropów i niewyjaśnionych zagadek, że odkrycie mordercy okazuje się w końcu rzeczywistym zaskoczeniem. Jest to już druga powieść z tym samym bohaterem, jednak nie miałam żadnych problemów z zorientowaniem się kto jest kto. Nawet jeśli autorka powracała do jakiś wydarzeń z pierwszego tomu, to wyjaśniała wszystko pokrótce.

Dla kogo?
I tum mam problem - komu polecić tę lekturę? Na pewno komuś kto ma ochotę na niewymagający kryminał, na chwilę relaksu, która niekoniecznie wiąże się z zaprzęganiem szarych komórek do pracy. Miłośnicy dziewiętnastowiecznej Anglii mogą być zawiedzeni. Londyn, owszem, jest dość dobrze opisany, ale według mnie nie ma w nim zupełnie życia. Raczej kartonowe scenografie niż prawdziwe miasto. Ta książka skojarzyła mi się z romansami historycznymi o tytułach takich jak "Miłość księcia" czy "Klejnot niewinności" (wymyśliłam je na poczekaniu), gdzie wszystko jest niezbyt na serio, ludzie prowadzą sztuczne dialogi i noszą dziwne, pompatyczne nazwiska. Tyle że tutaj zamiast wątku miłosnego mamy wątek kryminalny.

Ocena: 4/10

Straż nocna, TERRY PRATCHETT

wtorek, 2 lutego 2010

3 komentarze
Prędzej czy później musiał na mojego bloga trafić Terry Prachett. Czasami zastanawiam się czym byłaby fantastyka bez Świata Dysku...

 


O czym jest?
Wyobraźcie sobie monstrualnej wielkości żółwia, który przemierza Wszechświat dźwigając na swej skorupie cztery ogromne słonie, na grzbietach których leży On. Dysk. Niemożliwe? No cóż, wiele rzeczy wydaje nam się niemożliwe. Skoro jednak z powodu jakiegoś nieprawdopodobnego kaprysu losu powstała Ziemia i ludzie, skoro tak mało jeszcze wiemy o wszechświecie, skoro... no, jednym słowem: czemu nie?

Czemu nie stworzyć świata płaskiego jak naleśnik, gromadkę kłótliwych bogów, którzy teoretycznie powinni się nim zajmować, ale tego nie robią, całą armię Antropomorficznych Personifikacji (typu Śmierć, Wróżka Zębuszka, Wiedźmikołaj i inni tacy), kilkanaście różnorodnych krain, miast i państw (tylko i absolutnie przez przypadek w swej różnorodności przypominających, jako żywo, te ziemskie) w tym, oczywiście najważniejsze z nich, Ankh-Morpork? Dlaczego by nie zaludnić tego cudacznego miasta jeszcze bardziej cudacznymi postaciami: dobrze organizującą się społecznością imigrancką krasnoludów, trollowymi mafiami, eleganckimi wampirami, tolerowanymi w mieście odkąd założyły Ligę Wstrzemięźliwości, całą zgrają zombie domagających się swych praw również po śmierci, zadufanymi arystokratami, Nobbym Nobbsem (jedynym w swoim rodzaju), przybyszami z Klatchu, trochę drażliwymi na punkcie swojej religii, ale za to sprzedającymi z budek niedrogie, aromatyczne żarcie... 

Taak... Świat Dysku to świat przebogaty. W Straży Nocnej głównym bohaterem jest komendant Straży Miejskiej, Sam Vimes, którego błyskawiczną karierę mogliśmy prześledzić we wcześniejszych tomach. W tej powieści za sprawą Mnichów Historii (mali, łysi, w pomarańczowych szatkach, nie należy ich lekceważyć) Sam trafia do przeszłości. Ląduje w dawnym Ankh-Morpork, rządzonym przez nie tak skutecznego (to najlepsze słowo) władcę jak obecnie. Rozwój Gildii jest w zarodku, Straż Miejska w powijakach, a miastu zagraża psychopatyczny morderca, przeniesiony wraz z Samem z przyszłości. Szykuje się Rewolucja... Czas by Sam wziął sprawy w swoje ręce (uważając przy tym na pałętającego się wszędzie chłopaczka, w którym odkrywa... samego siebie z lat młodości).

Co o niej sądzę?
Terry nie pisze złych książek. Jedne ma lepsze, drugie gorsze, niektóre cykle zabawniejsze, inne poważniejsze, generalnie jednak nie zawiodłam się na nim ani razu (no dobra, zawiodłam się raz, ale to dlatego że nie lubię Czarownic, wybacz Nianiu Ogg). Cykl o straży jest zdecydowanie moim ulubionym, dlatego z niepokojem czytałam na odwrocie książki o tym, że Sam przenosi się w tak daleką przeszłość. To znaczy, że co? Że gdzie moi ulubieni bohaterowie? I Ankh, znowu takie bez straży... No i najważniejsze: nie ma Vetinariego!

A otóż figa z makiem. Jest i przyszły Patrycjusz, jest Nobby Nobbs i Fred Colon, i cała zgraja innych znanych już nam postaci, którzy w pełni rekompensują nieobecność Marchewy, Cudo Tyłeczka czy Angui. Jest Sam Vimes (w podwójnej, że tak powiem, roli) no i przede wszystkim jest Miasto, które właściwie w którymś momencie staje się dodatkowym bohaterem tej książki. Styl jest, jak zwykle, lekki, pełen raczej cierpkiego humoru, czasem może zbyt pompatyczny jak na Świat Dysku (jednak nie aż tak mroczny jak było to w "Potwornym Regimencie"). Pokazanie Ankh przeszłości okazało się odświeżającym zabiegiem. Fabuła nie jest odkrywcza (z książki na książkę staje się to coraz trudniejsze...), ale nowi bohaterowie (lub ich nowe, odmłodzone twarze), nowe otoczenie i zmyślna intryga sprawiają, że nie nudzimy się wcale.

Dla kogo?
Dla ludzi lubiących się pośmiać i odprężyć. Dla wielbicieli brytyjskiego humoru. Dla tych, którzy z chęcią poczytaliby o problemach współczesnego świata przedstawionych w krzywym zwierciadle, w sposób inteligentny i przenikliwy zarazem. 

Świat Dysku zaczął się pisać kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Ma już wieele tomów, więc zaczęły się pojawiać trudności dotyczące palącej kwestii: od czego zacząć? Generalnie można zacząć od każdej książki. Od Straży Nocnej można zaczynać śmiało, bo rzecz dzieje się w przeszłości i jedyną przyjemność jaką tracimy to obserwowanie znanych z poprzednich tomów postaci w ich młodości. JEDNAKŻE gdyby ktoś chciał zgłębić bardziej problem kolejności czytania książek ze Świata Dysku, to bardzo zachęcam do zapoznania się z tym artykułem. Jest tam wszystko ładnie prosto i przystępnie objaśnione.

Ocena: 10/10 (za pokazanie młodego Patrycjusza)