Szmaragdowa tablica, Carla Montero

czwartek, 27 czerwca 2013

Książkę Carli Montero musiałam przeczytać w tempie ekspresowym. Nie miałam czasu na odpoczynek od niej i stąd może moje nienajlepsze wrażenia. Plus, niestety, bardzo rozczarowujące zakończenie.


O czym jest?
Ostatnie zdanie blurba: 
"Szmaragdowa tablica" to nie tylko napisana z rozmachem historia o poszukiwaniu zagadkowego dzieła sztuki, ale i niezwykła opowieść o zakazanej miłości, która zdarzyła się wbrew wszelkim przeciwnościom.

O to to to. Nie dajcie się oszukać. Co prawda obiecuje się wam dwie płaszczyzny czasowe, Anę z Madrytu, która prowadzi żmudne śledztwo historyczne i Sarę Żydówkę z okupowanego Paryża, będącą w posiadaniu klucza do zagadki. To tylko pretekst, serio. Ana, niczym Brownowscy bohaterowie, ze swoim side-kickem u boku miota się po połowie Europy ścigana przez tajne i mega-mroczne stowarzyszenie. Sarah głoduje, bierze udział w działaniach ruchu oporu, próbuje przeżyć. Jednak cel obu bohaterek, cel narracyjny i fabularny, jest inny: znaleźć prawdziwą miłość. Uh, zawiodłam się!

Co o niej sądzę?
Książkę dobrze się czyta, inaczej niż przekłady z angielskiego. Różnica w języku jest bardzo subtelna, być może składa się na nią przede wszystkim styl autorki, dla mnie jednak wyczuwalna. Nie mamy do czynienia z dziełem ambitnym, które szuka odpowiedzi na pytania zadawane przez historię, o dramat drugiej wojny światowej, o szaleństwo tyranii, o bezinteresowną nienawiść. Nie, nie. Przedstawia nam się pop-historię o pop-Żydach i pop-nazistach. Pop-członkowie francuskiej Résistance planują akcje rodem z gier komputerowych, a romansowa miłość kwitnie pomimo tak drobnego szczegółu jak ten, że ukochany bohaterki wywołał ciąg zdarzeń zakończonych zagładą jej rodziny. Wywołał, choć nie chciał, aby się to tak skończyło, miał wyrzuty sumienia; w oczach zakochanej dziewczyny jest więc najwyraźniej usprawiedliwiony.

Hiszpańska pisarka zdaje się nie mieć pojęcia o czym pisze, malując obrazy z okupowanego Paryża. To mnie trochę przeraża, bo biorąc pod uwagę sukces książki, wielu ludziom wcale to nie przeszkadza. Kupują tę wizję. Owszem, nie jest ona wcale cukierkowo różowa, bo naziści (rzadko, nawet przez bohaterów, nazywani Niemcami, co mnie trochę dziwiło, zważywszy na fakt, iż podczas wojny to właśnie narodowe, a nie polityczne antagonizmy odgrywały największą rolę) torturują i zabijają. Czy mam pretensję o to, że torturują i zabijają za mało? Że powinni być bardziej okrutni i odpychający? Samej trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie podoba mi się jednak to, że połowa kłopotów Sary podczas wojny to dylemat pt.: którego mężczyznę wybrać. Pracę znalazła od razu, w księgarni, przyjaciele także natychmiast się wokół niej zakrzątnęli, gdy potrzebowała mieszkania, znalazło się i ono - niewielkie, tylko czterdzieści metrów, ale na jej potrzeby zupełnie wystarczające. (Błagam...)

Wątek współczesny jest niestety jeszcze bardziej przewidywalny. Wiadomo kto okaże się zły, a kto dobry, i czyi tajemniczy krewni "uratują dzień". Największym rozczarowaniem było dla mnie zakończenie. W końcu Ana poszukiwała obrazu, który miał zawierać niesamowite sekrety, wręcz dawać władzę nad światem. Czy, spiesznie przerzuciwszy setki stronic, dowiadujemy się o jaką tajemnicę chodziło? Czego strzeżono tak pilnie i dla czego umierano tak chętnie? Nie dowiadujemy się. Ani słóweczka, ani odrobinki, nic a nic. Pozostajemy w stanie wielkiego "ale jak to?", dostając na pocieszenie dwie szczęśliwie zakończone historie miłosne.

Dla kogo?
Dla kogoś, kto ma ochotę na pop-literaturę w historycznym entourage'u, na miłość wielką, choć niewyobrażalną i na zagadki, które nie znajdują rozwiązania.
Ocena:
5/10

2 komentarze:

Grendella pisze...

Hej, mam nadzieję, że wracasz na dłużej, bo dawno Cię tu nie było. Dużo się naczytałam pochwał tej książki, w końcu jakaś mniej entuzjastyczna opinia. Ale ciekawe jest to, co piszesz o przekładzie. Czasem mam wrażenie, że książki z angielskiego tłumaczone są trochę na łapu-capu. Może dlatego, że o tłumaczy angielskiego "łatwiej" niż o innych, łatwiej przebierać, łatwiej znaleźć "tańszego"? Czytając książki Nesbo miałam wrażenie, że przekład z norweskiego (choć nie znam języka) jest staranny, że po prostu dobrze się czyta, że język nie zgrzyta. Nie wiem, może coś w tej mojej "teorii" jest ;)

Grendella

Lili pisze...

Myślę, że dobre tłumaczenie to jednak kwestia staranności, z jaką dane wydawnictwo wybiera tłumacza, no i kwota, którą może mu zaoferować. Bo na dziwaczne przekłady z języków nie-angielskich też się niestety natykałam.

A tak w ogóle na marginesie, to muszę stwierdzić, że mnie się w ogóle mało książek podoba tak na sto procent... :O

Prześlij komentarz