Life on Mars, czyli czasy się zmieniają (i dobrze!)

niedziela, 9 stycznia 2011

Cudownego Sylwestra przypłaciłam ostrym przeziębieniem (anginą? grypą? nie wiem - choruję już od tygodnia, a numerek do lekarza mam na jutro...), co przez długi czas zniechęcało mnie do zabrania się za zaległe recenzje. Dzisiaj też nie będzie o książkach, mój mózg nie jest chyba na to jeszcze gotowy. Będzie za to o czymś lżejszym, serialu mianowicie. ;)


Life on Mars wyczaiłam na blogu ninedin i od razu pochłonęłam obie serie. Historia daleka jest od wszelkiej maści alienów i podróży na inne planety. Tytułowy Mars to bowiem... lata 70. zeszłego wieku, miasto Manchester w pięknej, nieznającej jeszcze najazdu Polaków Anglii.

Główny bohater, Sam Tyler, jest odnoszącym sukcesy policjantem. Jeździ Jeepem, ma mieszkanie w lofcie, wierzy w społeczną misję policji i stosuje najnowocześniejsze metody łapania przestępców. Do czasu, aż ktoś potrąca go na ulicy, a nasz bohater przenosi się 33 lata wstecz, do 1973 roku. Sam jest przekonany, że znajduje się w śpiączce, a otaczająca go rzeczywistość, łącznie z nowo poznanymi kolegami-policjantami to tylko wytwór jego uszkodzonego mózgu. Jakkolwiek by było, świat a.d. 1973 szokuje go, miejscami zniesmacza, a miejscami wnerwia. Przednia zabawa w każdym razie zapewniona. ;)

Jeśli chodzi o moje odczucia, to jak chyba wszyscy widzowie, zapałałam natychmiastową miłością do przełożonego Sama, DCI Gene Hunta. Alkoholik, megaloman, brutal z poczuciem misji, jest chyba absolutną odwrotnością głównego bohatera, przez co od razu nawiązuje się między nimi specyficzna relacja. Podobała mi się także obecność wszelkich smaczków obyczajowych - te wszechobecne papierosy (idea smoke-free to w tamtych czasach istne science fiction), niewybredne seksistowskie i rasistowskie żarty (macanko podwładnych na porządku dziennym), lekceważenie dowodów i świadków.

Główny bohater wielokrotnie nie może się powstrzymać od jakiś nawiązań do XXI wieku. Mnie rozbroiła scena, w której Sam musi na szybko wymyślić sobie fałszywe nazwisko i podaje - Tony Blair :D a potem wszyscy się z kamiennymi twarzami tak do niego zwracają. Udała się na pewno obsada - zarówno Sam jak i Gene, ale także główna postać kobieca - Annie, która i ma czym oddychać i na czym usiąść, i nie przypomina tych wszechobecnych amerykańskich serialowych laleczek.

Moim zdaniem to, co się nie udało, to zakończenie. Jakże byłam rozczarowana po tych piętnastu odcinkach obejrzeniem szesnastego! Jestem chyba odosobniona w swoim mniemaniu, ale wszystko zostało tam schrzanione - i zachowanie Sama, niepasujące do reszty opowieści i wytłumaczenie jego przenosin w czasie. Czasem mi się wydaje, że autorom scenariuszy serialowych więcej wolno niż autorom książek, bo jakąkolwiek by głupotę nie wymyślili, jakoś uda się ją uprawdopodobnić. Lektura wymaga więcej uwagi od czytelnika, ale także, odpowiednio, więcej refleksji autora. Pocieszam się faktem, że amerykańskie zakończenie (tak tak, amerykanie zrobili swoją wersję serialu) jest tak durne i odjechane (dosłownie) w kosmos, że brytyjskie przy nim całkiem potrafi się wybronić. Wciąż jednak smutno mi z powodu ogólnego przesłania, że lepiej uciekać od rzeczywistości niż się z nią zmierzyć.

Jak już pisałam, większości ludzi zakończenie się podobało, więc nie odbierajcie sobie przyjemności zaznajomienia się z tym serialem z powodu moich narzekań na ostatni odcinek. Można go jakoś przecierpieć, zważywszy na poprzednie piętnaście. ;)

8 komentarze:

szfagree pisze...

Już czytałam o tym serialu i wydaje się być dobry ;) Widzę, że masz w planach przeczytać Dobranoc panie Holmes ;) Jeśli masz ochotę, to na moim blogu jest recenzja ;) Pozdrawiam, obserwuję i dodaję do linków :D

Anonimowy pisze...

Dla mnie to było najlepsze serialowe zakończenie kiedykolwiek, więc rzeczywiście zdania są podzielone. :D

Z tym że "Life on Mars" w zasadzie bardzo niewiele tłumaczy w kwestii przenoszenia się w czasie. Nadrabia to z nawiązką końcówka "Ashes to Ashes". Chociaż tamto zakończenie dużo mniej mi się podobało. W sumie w takim wypadku możliwe, że Tobie spodobałoby się bardziej...

Caitri pisze...

Ah, uwielbiam ten serial :D Kocham normalnie Hunta, jedna z moich ulubionych postaci świata filmu/tv. Polecam ci "Ashes to Ashes", coś jakby kontynuację serialu, ale tym razem w roli głównej lata 80. i policjantka. Ashes ma trzy serie i powiem szczerze, że mnie bardziej się spodobał.

Lili pisze...

szfagree - przeczytałam recencję. :) Nie spodziewam się po tej książce cudów, w końcu to nie Doyle.. ;)

Dziewczyny, czytałam o Ashes to Ashes, ale serial z kobietą w roli głównej to nie to, co lubię najbardziej. Bez Sama to już nie to samo. ;) No i przeczytałam zakończenie całości i mnie jeszcze bardziej rozczarowało niż zakończenie LoM. Ja chyba wolę konserwatywne sposoby przenoszenia się w czasie, jakieś maszyny czy magiczne artefakty... ;>

Anonimowy pisze...

Też mi się wydawało, że bez Sama to nie to samo. I w sumie to rzeczywiście nie to samo, ale z bólem przyznaję, że "Ashes to Ashes" jest po prostu lepiej zrobiony niż "Life on Mars". Zwłaszcza jeśli chodzi o pracę kamery. Proponuję Ci obejrzeć pierwszy odcinek pierwszej serii i scenę, w której po raz pierwszy pojawia się Hunt we własnej osobie, to zrozumiesz o co mi chodzi i zobaczysz, czy Ci się podoba. :)

Paula pisze...

Lili nominuję Cię do One Lovely Blog Award! Szczegóły u mnie:)

Ichigol pisze...

Dla mnie z pewnością wydaję sie ciekawą książką , dość orginalną:)

Pozdrawiam:)

☞ Agata 📚 Bookstagram pisze...

Uwielbiam LOM i kontynuację - Ashes to ashes. Bardziej chyba wolę ATA. Mogę wszystkie odcinki oglądać w nieskończoność!

Prześlij komentarz