Przypuszczam, że wątpie czyli WIECH

poniedziałek, 27 grudnia 2010

3 komentarze
Stanisław "Wiech" Wiechecki pewnie nie przypuszczał, że jego imieniem zostanie nazwany pasaż w samym centrum "naszej kochanej Warszawy", jak często pisał o stolicy. Gdy zaczynał dopiero karierę literacką, ani mu w głowie nie postało, że wiechem nazywać będą specyficzną gwarę warszawską, którą uwieczniał w swoich felietonach. Natknęłam się dziś w domowej biblioteczce na ich zbiór, pt. Wisła się pali, wydany w 1967 r., i spędziłam przy nim wielce udatne popołudnie. Ten język, ten humor!

Tego się nie da opisać. To trzeba przeczytać. Moi drodzy zapraszam na spotkanie z Wiechem.


RYSOPISY NA ROGACH

– Gdzie leciem?
– Zaraz, czekaj pan... nie mogie sobie przypomnieć... ulica Rabinadra... Rabinata...
– Rabina Tagore? Górny Mokotów?
– Właśnie. Zgadłeś pan, tak jest. Patrz pan, dwa lata mieszkam i nie mogie spamiętać. Rabina Tagore, szesnaście. A nie wiesz pan czasem, co to za rabin, że ulice mu dali?
– Co mam nie wiedzieć. Cadyk cudotwórca z Góry Kalwarii. Uczony człowiek i zamożny. Loterie na szpigiel trzymał. Przed wojną ma sie rozumieć. To jak jechał z organistą na grójeckie kolejkie, dziesięć dwanaście taksówek za namy zapychało religijnych współwyznawców. Mniej jak piątaka za kurs nie dawał i zaraz mogłeś pan te piątkie, za dwie dychy odpalić i jeszcze sie o nią bili.
– Pan, jako stary warszawiak, możesz to pamiętać, ale kto niedawno zamieszkuje, ciemny jak tabaka w rogu, nie orientuje się w tych nazwiskach. Gdzieś to powinno być objaśnione.
– Faktycznie, że powinno, bo często-gięsto pasażer z prowincji sie pyta, dlaczego ta dana ulica tak sie nazywa, co to za jeden był ten facet. Jest na przykład na Służewcu ulica Wężyka. Owszem, na rogu Orgodowej i Przyokopowej prowadził Wężyk do samej wojny knajpe III kategorii na miejscu i na wynos. Interes znany w całej Warszawie – sławny człowiek. Ale czy o niego sie rozchodzi, nie wiadomo, bo o wiele tak, ulica powinna sie znajdować w okolicy Kiercelaka. Co robi Wężyk na Służewcu – sprawa zagadkowa. Gdzie tu logika? Albo na Sadybie egzystuje ulica Rumiana, a w „Podwieczorku przy mikrofonie” bierze wciąż udział artysta pod nazwiskiem Andrzej Rumian, bądź pan mądry, czy to wszak o niego sie rozchodzi. Czytałem pare dni temu nazad, że tak dalej być nie może, że Rada Narodowa ma nam umieścić na każdym rogu takiej dwuznacznej ulicy tabliczkie z detalicznem rysopisem każdego historycznego faceta. Data urodzenia, imiona rodziców, stan cywilny, zawód, miejsce pracy, znaki szczególne i temuż podobnież. Ale to sie wałkuje już ładne pare lat i przypuszczam, że wątpie, czy kiedy wejdzie w użycie.
– A ja myśle, że chyba nareszcie tak, bo koszta nie takie wysokie, a oświata będzie sie szerzyć na każdym rogu.
– Na razie mamy jeszcze innych wydatków do cholery i troszkie.
– Ale to tyż ważne, po mojemu każda jedna ulica powinna być objaśniona. Na przykład Cyryla i Metodego. Ludność powinna wiedzieć, ci to za jedne byli ten Cyryl i Metody.
– Tu niepotrzebna tabliczka – każden sie domyśla.
– Także samo nie wiadomo, kto to była ta Etiuda.
– Jak?
– Etiuda.
– Nie słyszałem.
– Nie słyszałeś pan o ulicy Etiudy Rewolucyjnej, niedaleko Woronicza?
– Imie niemieckie, żeńskie, widocznie ktoś z NRD.
– Tak czy siak, o wiele dojdzie faktycznie do tych tabliczek, za jedną fatygę powinno sie zmienić różne satyryczne ulice jak: Figowa, Daktylowa, Cytrynowa, Rodzunkowa, Łososiowa. Gdzie kto widział na Siekierkach takie delikatesy? Owszem, ulica Pietruszki, Rzadkiewki, Cebulowa. Ziemniaczana mogą się zostać.
***
Byłem świadkiem tej rozmowy, jadąc „na przybłędę” warszawską taksówką. Nie podzielam pesymistycznych przeczuć sympatycznego kierowcy – tabliczki an pewno wreszcie będą. Miło będzie nam wszystkim przeczytać sobie „rysopis” znakomitego hiduskiego poety i filozofa Rabindranatha Tagore czy Franciszka Wężyka czcigodnego pamiętnikarza, posła na sejm i senatora (1785 – 1862).
Sam interesuję się żywo, co to za jeden był ten „Wejnert”, na którego ulicy od pewnego czasu zamieszkuję. Umierając z ciekawości czekam na tabliczkę.

PS. Ach ach, naprzeciwko ulicy Wejnerta mieszkałam przez pierwsze osiem lat mojego życia. Całe podwórkowo-trzepakowe dzieciństwo. A teraz... tam gdzie rosły kasztany i były trzepaki, zbudowano biurowiec...

Po prostu razem, ANNA GAVALDA

niedziela, 26 grudnia 2010

5 komentarze
Jakiś czas temu przeczytałam książkę Guillaume'a Musso i ponarzekałam przy okazji, że jest mało francuska. Na Annę Gavaldę narzekać nie będę. :)

O czym jest?
Autorka powoli zapoznaje nas z czwórką ludzi: Camille, pogubioną w życiu młodą artystką, Philibertem, jąkającym się, nieprzystosowanym do życia arystokratą, Franckiem, aroganckim kucharzem i motocyklistą oraz babcią tego ostatniego, osiemdziesięcioletnią Paulette. Philibert i Franck mieszkają razem w trzystametrowym mieszkaniu w centrum Paryża, które należało do przodków naszego arystokraty, a którego pilnuje teraz, póki reszta rodziny nie zakończy spadkowych procesów i "podziału łupów". Jest to więc lokum tymczasowe, ale jakże wspaniałe i wygodne, ze staroświecką łazienką, portretami dawnych mieszkańców i całym mnóstwem wolnych pokoi. Camille mieszka w maleńkiej służbówce na strychu tej samej kamienicy. Los styka ją z tą dwójką, kiedy Philibert, widząc, że jest ciężko chora, głodna i zmarznięta, postanawia ją przygarnąć.

Co o niej sądzę?
No w końcu Francja! Kiedy na drugiej stronie dowiedziałam się, że Camille zamiast mówić o sobie "sprzątaczka" (jej aktualny zawód), woli określenie "konserwator powierzchni", kiedy trochę dalej przeczytałam o trudnościach czarnoskórej Mamadou z wypełnieniem dokumentów do Kasy Zasiłków Rodzinnych, gdy czytałam o wielodzietnych rodzinach arystokratów, sylwestrowych bankietach, zachowaniu Francka wobec kobiet... myślałam sobie: Francja jak żywa. 

Potem, tak mniej więcej od połowy, wrażenie przeniesienia rzeczywistości na karty powieści ulatniało się powoli. Głównie dlatego, że fabuła zaczęła zmierzać ku happy endowi i wszystko zrobiło się zbyt polukrowane, nierealistyczne. Mój ulubieniec, Philibert, został potraktowany trochę marginalnie, przez jego wątek mocno mnie rozczarował. Póki bohaterowie dostawali w kość, póki odnajdowali się trochę po ciemku, ze zgrzytami i trudnościami, czułam, że żyją, i dotyczyło to nawet takiego indywiduum jak nieporadny życiowo arystokrata. A potem wszystko zaczęło im się układać, a to już nie jest prawdziwe życie. Choć, z drugiej strony, gdyby książka nie kończyła się happy endem, pewnie byłabym rozczarowana.

Styl i język to chyba najważniejsze składniki tej książki. Język, zwłaszcza na początku, wydawał mi się bardzo... jak by to nazwać... francuski. Nie wiem jak to dokładnie określić, niech za przykład posłuży taki fragment:

Wiedziała, jak kończą bezużyteczne stare kobiety, takie jak ona. (...) Te, które naciskają wszystkie przyciski pilota, by ostatecznie wyłączyć odbiornik, płacząc z wściekłości.
Drobnymi i gorzkimi łzami.
Trzymając głowę w dłoniach przed zgaszonym telewizorem.

Tak jak rosyjski ma swoją melodię, którą udaje mi się zazwyczaj rozpoznać, tak i francuski ma tę specyfikę, odróżniającą go od najpowszechniejszych przecież tłumaczeń z angielskiego, a w tej książce bardzo ją widać. Styl jest (chyba?) swoistą sygnaturą autorki. Przyznam, że na początku czułam się zagubiona, bo książka składa się z króciutkich fragmentów: tu opis, tam dialog. Przede wszystkim dialogi, czasem poszatkowane na mniejsze fragmenty. Ale po kilku stronach wyłączyłam zasadę "linijka przerwy oznacza przeskok akcji" i czytałam po prostu wszystko jak leci, dzięki czemu prawie w ogóle tego rozczłonkowania nie odczuwałam.

Teraz wady i zalety. ;) Zaletą jest niewątpliwie to, że książka wciąga niesamowicie. Nie mogłam się zupełnie od niej oderwać, jak zaczęłam rano, tak skończyłam wieczorem. Styl sprawia, że prawie natychmiast czytelnik zaprzyjaźnia się z bohaterami i nie ma ochoty ich opuszczać. Wadliwie natomiast jest skonstruowane zakończenie. Na chybcika, tu ślub, tam pogrzeb, rachu ciachu i wszyscy bohaterowie w epilogu kłaniają się nam uśmiechnięci. No... za słodko, za ciężko,jak profiteroles pływające w czekoladzie. Ale i tak nie oderwałam się do samiutkiego końca.

Dla kogo?
Dla potrzebujących pocieszenia, rozgrzania serca, lekkiego wzruszenia i uśmiechu samego pojawiającego się na twarzy. To jest bardzo ciepła książka, w części bardzo prawdziwa, chwytająca za serce, w części odrobinę przesłodzona, nie na tyle jednak, by ścierpły nam zęby. Jest w sam raz na chandrę i zimową nudę. Także dla tych, którzy dość mają opowieści o rozterkach Amerykanów i Brytyjczyków i chcieliby poczytać co słychać nad Sekwaną. Generalnie - zachęcam!

Ocena:
8/10

Książki spod choinki

piątek, 24 grudnia 2010

7 komentarze
Jakimi książkowymi smakowitościami obdarował was w tym roku Mikołaj? Uzgadnialiście z "nim" swoje preferencje, czy zdaliście się na ślepy los? Ja postawiłam sprawę jasno i tak oto w moje rączki wpadły od dawna przeze mnie wyczekiwane:
  • Służące Kathryn Stockett (Jak ta książka pięknie jest wydana!)



  • Zimowy Monarcha Bernarda Cronwella


Wszystkim książkowym molom życzę szczęśliwych,spokojnych Świąt! Żeby wam nie zabrakło czasu na lekturę! :)

    Którędy droga?, IAN PEARS

    środa, 22 grudnia 2010

    7 komentarze
    Dawno nie czytałam tak oryginalnie skonstruowanej książki.

    O czym jest?
    Książka składa się z czterech części, a w każdej narratorem jest inna osoba: Marco da Cola - wenecki lekarz i podróżnik, doktor Wallis - wybitny matematyk, Jack Prescott - syn zdrajcy króla oraz antykwariusz Anthony Wood. Każdy z nich pisze swoją wersję okoliczności zdarzenia, które miało miejsce w Oksfordzie roku pańskiego 1663. Oto bowiem ktoś otruł Roberta Groova, profesora Nowego Kolegium, a podejrzenie pada na jego zwolnioną dopiero co służącą Sarę Blundy.

    Zabójstwo doktora Groova stanowi co prawda oś fabularną, wokół której kręcą się opowieści naszych czterech bohaterów, ale kiedy już poznamy prawdę o tej śmierci, będziemy przede wszystkim zdziwieni i przytłoczeni prawdą o innych zdarzeniach. Fabuła pączkuje i rozrasta się, zahaczamy o spiski i afery szpiegowskie sięgające czasów Cromwella, zanurzamy się w świat siedemnastowiecznej nauki, ówczesnych sekt religijnych, życia najwyższych i najniższych sfer. 

    Co o niej sądzę?
    Ta książka wygląda tak niepozornie ze swoją szaroburą okładka, że można ją przeoczyć w księgarni lub bibliotece. A to byłby poważny błąd! Jest naprawdę niesamowita, nawet jeśli trzeba cierpliwości, by przebrnąć przez te 700 stron bez podczytywania końcówki. Jej oryginalna struktura sprawia, że wydarzenia układają nam się po kolei w umyśle i potem zdzieramy z nich kolejne wersje, próbując dogrzebać się prawdy. Co prawda domyśliłam się losów Sary Blundy jeszcze przed tym, jak Wood przejął pałeczkę narratora, ale wpadłam za to we wszystkie inne zastawione przez autora pułapki.

    Bohaterowie tej powieści zasługują na oddzielną wzmiankę. Z zestawienia dramatis personae na końcu wynika, że tylko dwie postacie były fikcyjne: Sarah Blundy i Jack Prescott, a i oni mieli swoje historyczne pierwowzory. Cała horda wspaniale odwzorowanych bohaterów (w tym niemal wszyscy główni) istniała naprawdę, a autor wykonał niemal tytaniczną pracę, by z taką pieczołowitością odtworzyć ich charaktery, zajęcia, codzienne życie. Najbardziej polubiłam Johna Locke'a, młodego naukowca i przyjaciela największych oksfordzkich hultajów, ale obdarzonego powagą i inteligencją, które znamionują jego przyszłą wielkość. Przez część Prescotta ledwie mogłam przebrnąć, tak mnie denerwował, ale opowieść Wooda i jego skrupulatne wyłożenie sensownych argumentów wynagrodziły te nieprzyjemniości.

    Język powieści jest lekko stylizowany na dawny, nie na tyle jednakże, by przeszkadzało to w lekturze. Dzięki temu książka ma klimat, lepiej daje się odczuć atmosfera Oksfordu drugiej połowy XVII-go wieku. Nie jest to książka lekka i łatwiutka w odbiorze, wymaga odrobiny skupienia, ale wciąga, muszę przyznać, jak bagno.

    Dla kogo?
    Dla wszystkich, którzy myślą, że nic już ich w literaturze nie zdziwi. Mnie zdziwiła - i forma i treść. Połączenie powieści historycznej i kryminału to okazja także dla tych, którzy szybko się nudzą, czytając o czasach minionych. Którędy droga? dostarcza mnóstwa wiedzy o siedemnastowiecznej rzeczywistości (jest na przykład cały wątek o odkryciu transfuzji krwi), ale równocześnie trzyma w ogromnym napięciu.

    Ocena:
    9/10

    Mechaniczny anioł, CASSANDRA CLARE

    niedziela, 19 grudnia 2010

    4 komentarze
    Całkiem niedawno objechałam debiut pani Clare, a teraz zabrałam się za jej najnowsze dzieło. Jest w tym, przyznaję, niekonsekwencja, wynikająca głównie z owego działa tematyki i szafarzu: wiktoriańska Anglia plus steampunkowe elementy, które lubię i poszukuję w książkach. Mechaniczny Anioł ma wszystkie wady Miasta kości, ale nie będę się na nich skupiać, bo w końcu - wiedziałam na co się decyduję, miałam więc co chciałam.

    O czym jest?
    Historia dzieje się w świecie znanym z Miasta kości, aczkolwiek nie w Nowym Jorku tylko w Londynie, i nie w XXI w., a w XIX. Bohaterami są Nocni Łowcy - półludzie-półanioły, którzy walczą z demonami i potworami tego świata (aczkolwiek w całkowitym ukryciu rzecz jasna). Ich londyńska siedziba stała się schronieniem dla trzech sierot: Willa (brunet z niebieskimi oczami, typ słodkiego skurczybyka), Jema (jasne włosy, spokojne usposobienie) i Jessamine (arogancka, jej cel w życiu: znaleźć męża). Dołącza do nich Amerykanka Tessa, zważywszy na swoje umiejętności (zamiana w innych ludzi), prawdopodobnie czarownica. Młodzi bohaterowie muszą stawić czoła okultystycznemu spiskowi, bandzie dekadenckich wampirów, demonicznym siostrom i na dokładkę całej armii mechanicznych stworów. Akcji jest, jak widzicie, co nie miara.

    Co o niej sądzę?
    Mam bardzo mieszane uczucia. Podobał mi się pomysł umiejscowienia akcji w wiktoriańskiej Anglii, bo lubię wszystkie rekwizyty z tym związane: dorożki, eleganckie sklepy, bale, fascynacja Wschodem i okultyzmem, specyficzne stosunki społeczne. Wszystko w tej książce jest, choć tak pokazane, że czuje się niedosyt. Miasto pokazano jako brudne i wciąż zasnute mgłą, bal jest co prawda, ale wampiryczny, sklepy tylko migają gdzieś w międzyczasie, podobnie jak tematyka Dalekiego Wschodu. Najwięcej tu chyba dość zgrabnie ukazanego okultyzmu - w końcu mówimy o świecie, gdzie istnieją czarownicy i wilkołaki, i o czasach, kiedy całkiem poważni ludzie takimi tematami się zajmowali.

    Najbardziej rozczarowana byłam stosunkami społecznymi. Niestety, wiktorianizmu w nich ani za grosz. Nie wystarczy w niektórych momentach mówić do siebie per pan/pani, by stworzyć wrażenie obowiązujących wówczas konwenansów. Wszyscy zachowują się jakby pochodzili z przełomu XX i XXI w., są w swej otwartości, skłonności do psychoanalizy, łatwości w przystosowaniu się i łamaniu zasad na wskroś współcześni. Ok, wiem, że mówimy o półaniołach, ale jednak... Oczekiwałam czegoś więcej. Kiedy Tessa porównuje swoją relację ze skurczybykiem Willem do tego, co zaszło między Elisabeth Bennet i Darcym, poczułam mocne wrażenie nieadekwatności. ("Hę? Darcy wstawał gdy dama wchodziła do pokoju, a Will zachowuje się jak lowelas z high school".)

    Ogólnie bohaterowie wypadli chyba lepiej niż w poprzedniej trylogii pani Clare (choć nie wiadomo jak się rozwiną w dalszych częściach, może będzie lepiej, a może gorzej). Tessa jest całkiem bystra, a Will, mimo swej mhroczności i tajemniczości, nie tak denerwujący jak Jace. Jem wypada trochę blado, podobnie jak pozostali bohaterowie (zwłaszcza brat Tessy, Nate, którego głębię psychologiczną można przyrównać do kałuży). Fabuła jak to u pani Clare - akcja goni akcję, więc książka wciąga, ale równocześnie brakuje jej przez to jakiegoś namysłu, atmosfery.

    Dla kogo?
    Nastoletni fani pani Clare już dawno mają lekturę za sobą, więc zachęcać ich nie będę. ;) Dla miłośników steampunka Mechaniczny anioł może okazać się rozczarowaniem, ale chyba warto spróbować, bo w sumie mało mamy tego typu pozycji na rynku. Nie trzeba znać poprzedniej trylogii, aby w pełni zrozumieć tę książkę.

    Ocena:
    6/10

    Na południe od granicy, na zachód od słońca, HARUKI MURAKAMI

    piątek, 17 grudnia 2010

    4 komentarze
    Okazuje się, że w małych ilościach Murakami nie jest taki zły.

    O czym jest?
    W tym miejscu pragnę podziękować autorowi opisu książki na czwartej okładce, który wyjawił jakieś 3/4 jej treści. (Tak, to był sarkazm.) Nie ma to jak czytać o dylematach bohatera na temat zdrady żony i porzucenia rodziny dla innej kobiety, wiedząc jak to się skończy. Dlatego ostrzegam: nie czytajcie tego blurba!

    Historia opowiada o Hajime, który w wieku dwunastu lat zaprzyjaźnił się z chromą Shimamoto i mimo że stracił z nią wkrótce kontakt, nie może jej przez całe życie zapomnieć. Główny bohater opowiada nam o swoim dzieciństwie, pierwszych miłościach, poznaniu swojej przyszłej żony i, rzecz jasna, o ponownym spotkaniu z Shimamoto, kiedy oboje mają już po trzydzieści siedem lat. Okazuje się, że na jednej szali leży całe dotychczasowe życie Hajime - rodzina i dzieci, a na drugiej - fascynacja, pożądanie i miłość.

    Co o niej sądzę?
    Nie udało mi się ani polubić, ani zrozumieć głównego bohatera, co sprawia, że podczas lektury tej książki czułam głównie irytację. No bo przeczytajcie coś takiego:

    Okłamałem Yukiko, powiedziałem sobie. Oczywiście, już przedtem ją okłamywałem, kiedy miewałem romanse z innymi kobietami, ale wtedy nigdy nie miałem poczucia, że ją oszukuję. To były tylko nieszkodliwe skoki w bok. Tym razem postąpiłem źle.

    i spróbujcie nie myśleć o tym facecie jako o słabym, usprawiedliwiającym się dupku. Ja nie potrafiłam. 

    Denerwowały mnie niemożebnie dwie rzeczy, które są chyba przejawem różnic kulturowych, a mianowicie podejście do dzieciństwa i sytuacja kobiet w Japonii. Mam wrażenie, że dzieciństwo jest w Kraju Kwitnącej Wiśni w jakiś sposób idealizowane, jako ten czas, kiedy człowiek mógł być sobą, bo sztywne reguły społeczne jeszcze go nie obowiązywały. Stąd ta estyma do przyjaciół z dzieciństwa i skłonność do ciągłego analizowania co wówczas zaszło i jakie związki się wtedy miało. Spotkałam się z tym wielokrotnie, nie tylko w tej książce, ale w niej właśnie widać to wyjątkowo wyraźnie. "Zegar uczuciowy" Hajime zatrzymał się, kiedy ten miał dwanaście lat, i dalej już nie ruszył. Nawet jego małżeństwo okazuje się suma sumarum tylko próbą ucieczki przed samotnością. A do mnie to w ogóle nie przemawia! Myślę z czułością o moich dwunastoletnich miłościach, ale helou, żeby odnosić do nich całe moje życie? Absurd.

    No i druga sprawa, dla mnie bardzo drażliwa. Kobiety są w tej książce przedstawione jako bierne istoty, nie potrafiące żyć bez mężczyzny, wziąć sprawy we własne ręce, olać głupka i robić swoje. Albo umierają wewnętrznie z powodu zranienia i do końca życia funkcjonują na autopilocie, albo popełniają samobójstwa, albo zachowują się jak niewolnice. No naprawdę. Miałam ochotę nimi wszystkimi potrząsnąć. Czy w Japonii naprawdę nie było (bo książka ma już swoje lata, może teraz sytuacja jest inna) klawych kobietek? Czy żadna z bohaterek nie miała przyjaciółki, która wypowiadałaby we właściwym momencie te jakże potrzebne każdej kobiecie "Olej go! Nie był ciebie wart!"?

    Mimo mojej awersji do bohaterów, nie sądzę, że książka była zła. Z powodu poucinanych i niewyjaśnionych wątków czytelnik myśli o niej jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej kartki. (Ja doszłam w końcu do wniosku, być może błędnego, że Izumi zabiła kuzynkę.) Tak naprawdę nie wiemy jak ta historia się kończy i to dodaje jej pewnego smaczku. Styl jest bardzo przejrzysty, prosty, japoński. Podobał mi się. (Mimo że książka była tłumaczona z angielskiego. Hm...) Do Murakamiego miałam cztery podejścia: Norwegian Wood i Przygodę z owcą porzuciłam w połowie, a właśnie Na zachód od granicy... i Po zmierzchu przeczytałam całe, i nawet mi się podobały. Wynika z tego, że jeśli chodzi o mnie, Murakami tak, byle krótki...

    Dla kogo?
    Może dla ludzi, którzy z Murakamim nie mieli do tej pory dobrych doświadczeń. Książka nie ma dziwnych wątków fantastycznych, opowiada uniwersalną historię miłości i zdrady, więc każdy się w niej jakoś odnajdzie. No i jest na tyle krótka, że nawet niecierpiąc głównego bohatera, da się ją przeżyć. ;) Poza tym dla miłośników wszystkiego co japońskie. Mam wrażenie, że autorowi udało się uchwycić i opisać kawałek japońskiej duszy.

    Ocena:
    7/10

    Wiek luksusu, ANNA GODBERSEN

    sobota, 11 grudnia 2010

    3 komentarze
    Znalazłam jako rekomendację na "LubimyCzytać". Niezbyt trafiona...


    O czym jest?
    Książka jest reklamowana jako dziewiętnastowieczna wersja Plotkary. Serialu nie znam za dobrze, obejrzałam dwa pierwsze odcinki (odcinki, nie sezony), a potem zniecierpliwiona ślimaczącą się akcją zerknęłam na wikipedię, żeby przeczytać o dalszych losach bohaterów (ogólnie nie jestem fanką seriali, niecierpliwią mnie). Zdążyłam jednak zobaczyć na tyle dużo, by móc teraz z całą stanowczością stwierdzić, że Wiek luksusu to niemal wierna kopia swojego XX-wiecznego odpowiednika! 

    Główną bohaterką jest Elisabeth (swoją drogą, w prologu oglądamy scenę jej pogrzebu, taki zabieg totalnie człowieka demotywuje do dalszego czytania), słodkie dziewczę lat osiemnastu, które musi sobie radzić w podłym świecie manhatańskiej socjety. Mamy też jej najlepszą przyjaciółkę, Penelope, raczej żmijowatą i podstępną, siostrę Dianę - ekscentryczkę, bogatego luzaka Henry'ego oraz służących Linę i Willa. Ta szóstka zostaje zaplątana w najdziwaczniejsze wielokąty miłosne, jakie kiedykolwiek widziałam. (Na zasadzie, ona chce jego, on woli tamtą, ale żeni się z ową, a ta owa kocha innego, w którym znowuż zakochana jest jeszcze kolejna itd itp.)

    Co o niej sądzę?
    Mam problem z tą książką. A nawet dwa. Pierwszy jest czysto techniczny i dotyczy tłumaczenia. Jest co prawda ciut lepsze od Klubu miłośników Jane Austen, ale doprawdy niewiele. Zdarza się, że np. na przestrzeni jednej strony (dwa akapity) dziewięć razy użyto słowa siedział(a). Szok i zgroza dla mych biednych oczu. Drugi problem to postacie, które wyszły tak, że czułam dziką satysfakcję, gdy przydarzało im się coś złego. Były nudne i głupie, niektóre (jak Penelope), złe i głupie. Tak czy siak trudno je polubić. Dodatkową trudność sprawiały realia historyczne przedstawione z nienależytą dokładnością. To znaczy - bohaterowie byli na wskroś nowocześni, tyle że przebrani w XIX-wieczne szatki. Reklama nie kłamała, to naprawdę inna wersja Plotkary.

    No i faktem jest, że po przeczytaniu prologu domyśliłam się zakończenia. Ze strony autorki nie było chyba do końca przemyślanym zabiegiem zdradzanie tego typu informacji. Zalety tej książki to przyjemność czerpana z lektury... przyjemność podobnego rodzaju co czytanie Gali czy innej Vivy. Nie ma co prawda tych samych emocji (w końcu to fikcyjne postacie), ale wątki podobne - tam zdrada, tu zawiedzione nadzieje. Brałam pod uwagę fakt, że jest to powieść de facto dla młodzieży, dlatego szczególnych oczekiwań co do pogłębionego przesłania nie miałam. Jednak rozczarowałam się miałkością fabuły. Chyba mniej czasu zmarnowałabym wchodząc na Pudelka, a efekt byłby podobny.

    Dla kogo?
    Dla wielbicieli Plotkary  - a nuż się spodoba? Dla nastolatek, w końcu to książka o nich i dla nich, no i może, MOŻE dla spragnionych dziewiętnastego wieku... Ale tylko na własną odpowiedzialność. ;)

    Ocena:
    4/10

    Czarodziejka z Florencji, SALMAN RUSHIDE

    czwartek, 9 grudnia 2010

    6 komentarze
    Jestem jak sroka, nie mogłam oprzeć się takiej okładce:

    O czym jest?
    Zdobywca Bookera, Salman Rushide zabiera nas w podróż po opowieściach. Jest tu ich bowiem sporo, jedna zawiera się w kolejnej. Klamrą spajającą je wszystkie jest przybycie na dwór indyjskiego cesarza Akbara złotowłosego cudzoziemca, dell'Amore, twierdzącego, że zna historię, którą musi koniecznie Akbarowi przekazać. No i się zaczyna: lądujemy we Florencji na przełomie XVI i XVII wieku, spotykamy Medyceuszy, Vespuccich i Machiavellich. A w międzyczasie przenosimy się na pustynie Anatolii, uzbeckie stepy, a także zdradliwe wody morza Śródziemnego. Cała opowieść dell'Amore dotyczy jego domniemanej matki, zaginionej mogolskiej księżniczki Qara Koz, którą los rzucał to tu to tam, aż w końcu wylądowała we Florencji.

    Co o niej sądzę?
    Bywały fragmenty, które czytałam jak urzeczona, a dotyczyły one przede wszystkim Florencji. Florencja epoki renesansu wydaje mi się miejscem absolutnie fascynującym, a przedstawiono ją w niezwykle żywy, plastyczny sposób. Cały wątek Niccola Machiavellego, jego rozmyślań i powodów, dla których wysnuł w Księciu wnioski jakie wysnuł, stanowił najprzyjemniejszą i najbardziej realistyczną część tej powieści. Dla Niccola warto było Czarodziejkę przeczytać.

    Reszta fabuły to takie Baśnie z tysiąca i jednej nocy: dużo czarów (tytuł zobowiązuje), leniwe tempo opowieści, wątki rwące się, zataczające koła, wypuszczające co i raz nowe odnogi. Struktura tej powieści przypominała mi perski kobierzec, w którym oglądając poszczególne nitki niewiele doszukamy się sensu, i dopiero spojrzawszy na całość, możemy w pełni docenić kunszt rękodzielnika. Niektórym może to przeszkadzać, a mnie pod koniec zaczęło męczyć, ale dałam się "wpleść" w tę opowieść, wciągnęłam się i  nawet ciągłe skakanie między miejscami, czasami i postaciami przestało mi przeszkadzać.

    To co mi naprawdę przeszkadzało w tej powieści, to przedstawienie kobiet, zwłaszcza tytułowej Czarodziejki. Czarodziejka bowiem była nieziemsko piękna i wszyscy jako żywo ją uwielbiali (co prawda niekiedy musiała zmierzyć się z rozszalałym motłochem, ale nawet wtedy umiała skombinować sobie jakiegoś ukochanego, gotowego za nią umierać). I właściwie do tego sprowadzają się te jej czary. Jest tytułową bohaterką, motorem opowieści, kobietą o którą zabijają się mężczyźni, legendą za życia jak i po śmierci, a cała jej zasługa sprowadza się do tego że była piękna. No przepraszam, może faceci czytający tę książkę (a nie sądzę, by wielu po nią sięgnęło, zważywszy na okładkę) dadzą się wkręcić w tę adorację kobiecego idealnego piękna. Mnie się to nie spodobało, spłyciło opowieść.

    Dla kogo?
    To jest naprawdę świetna książka na takie wieczory jak teraz, długie i zimne. Daje szerokie pole do popisu dla wyobraźni, przenosi czytelnika w najróżniejsze miejsca, daje posmakować i Wschodu, i Zachodu. Pokazuje, że świat jest ogromny, i był taki również pięćset lat temu, kiedy statek szkockiego kapitana  wysłannika królowej Elżbiety, żeglował do Indii. Skupiając się na europejskiej historii zapominamy, że Europa jest tylko wypustkiem wielkiej Eurazji, i że na wschód, na południe od naszych ziem istniały wielkie, fascynujące cywilizacje. Ta książka świetnie to pokazuje.

    Ocena:
    8/10

    Ps. Czy tylko ja zauważyłam, że ta miniatura na okładce przedstawia scenkę z Kamasutry?

    Giaur, GEORGE G. BYRON

    niedziela, 5 grudnia 2010

    4 komentarze
    Powieść poetycka napisana przez angielskiego mistrza romantyzmu, przetłumaczona przez polskiego wieszcza.

    O czym jest?
    Opowieść stara jak świat: piękna kobieta, jej mąż i kochanek. Rzecz się dzieje w ciemiężonej przez Turków Grecji, kobieta jest chrześcijańską branką, a mąż okrutnym muzułmaninem. Piękna Leila oddaje więc serce (i ciało?) Giaurowi, za co zostaje skazana na śmierć. Giaur mści się srogo, a potem pokutuje za grzechy. Ach, jak to wszystko jest pięknie opisane...

    Co o niej sądzę?
    Natknęłam się na ten poemat przy okazji porządków w biblioteczce, i jak zaczęłam czytać, schowana za stosami książek, tak nie przestałam, aż skończyłam. Do poezji romantycznej zostałam skutecznie zniechęcona w liceum i teraz zaczynam tego stokrotnie żałować. Bo człowiek może ją w pełni docenić jeśli nie jest zmuszany do czytania, do interpretowania, do zapamiętywania jakiś głupich szczegółów, a daje się ponieść opowieści i uwieść słowu.

    Byronowski bohater! Zachmurzony, ponury, z białym czołem, wijącymi się włosami i błyszczącym okiem. Skrywający ponurą przeszłość, nieszczęśliwy i samotny. Jego losy są tak opisane, że po prostu nie mogłam oderwać wzroku od kartek. W dzisiejszych czasach nie ma już takich poetów - nie wiem, klimat twórczy im nie sprzyja, albo nie mają po prostu o czym pisać? Dzisiaj wszystko już zdekonstruowano, przemielono, wyśmiano i zrelatywizowano, a takie byronowsko-mickiewiczowskie strofy nie mają racji bytu:

    Tak ogień uczuć i sztuka kobieca
    Najtwardsze serca zmiękcza i roznieca;
    Lecz raz nagięte, zmianom nie ulegnie
    I pierwej pęknie, niźli się odegnie.

    Tyle że ja chcę, żeby miały. I wzrusza mnie, gdy czytam:

    Zaiste, miłość jest świętym pożarem,
    Iskrą zatloną w ogniach nieśmiertelnych,
    Aniołów dobrem, Wszechmocnego darem,
    Balsamem rajskim dla serc skazitelnych.

    Smutno mi się robi, gdy pomyślę, że tylko "niektórzy lubią poezję", że się stykamy z nią w szkole, a potem rzadko do niej wracamy. Że gdyby nie te porządki w biblioteczce, to pewnie nie sięgnęłabym po Giaura, który dał mi ogromne wytchnienie i estetyczne, i emocjonalne, od codziennej dawki złości i bylejakości. Romantyzm okazał się nie być wcale taki straszny, jak go malują.

    Nie mogę nie wspomnieć o przedmowie zarówno Byrona jak i Mickiewicza, oraz ich długaśnych przypisach, od których roi się w całym tekście. Rozbrajały mnie. Tak np. Mickiewicz komentuje fragment o upiorach:

    Wiara w upiory powszechna na Wschodzie. Turcy zowią je wardulacha; Grecy równie ich się boją i mnóstwo o nich prawią strasznych powieści.

    Dla kogo?
    Wszyscy powinni przynajmniej spróbować. :) Wiele osób to po prostu nie zachwyca, i cóż zrobić. Ale mam taką teorię, że nie zachwyca, bo człowiek jest do zachwytu po prostu zmuszany. Moim zdaniem warto odłożyć uprzedzenia na bok i dać szansę poetom romantycznym.

    Ocena:
    Chyba nie odważę się oceniać Wieszcza, nawet jeśli występował tylko w roli tłumacza. ;)

    Klub miłośników Jane Austen, KAREN JOY FOWLER

    piątek, 3 grudnia 2010

    6 komentarze
    Film był lepszy. ;)

    O czym jest?
    Książka opowiada o kalifornijskim klubie Jane Austen, do którego należy sześć osób: pięć kobiet i mężczyzna. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie liczby mnogiej: spotkaliśmy się, usłyszeliśmy itd, ale narrator się nigdy nie ujawnia, po kolei omawiane są losy każdego z członków, ale do końca nie wiemy KTO je opowiada. Bohaterowie są raczej przeciętni: dwie przyjaciółki i średnim wieku i córka (lesbijka) jednej z nich, starsza pani z syndromem słowotoku, kostyczna nauczycielka francuskiego i jedyny mężczyzna - miłośnik literatury science fiction. Klub spotyka się raz w miesiącu, omawiając każdą z sześciu powieści Jane, a my poznajemy wtedy bliżej losy każdego z bohaterów.

    Co o niej sądzę?
    Och, jakże mnie wymęczyła ta książka! Jakże miałam jej dość! 
    Na wstępie może powinnam zaznaczyć, że jestem wielką miłośniczką Jane Austen. Czytałam wszystkie jej powieści, na mojej półce stoją trzy egzemplarze Dumy i uprzedzenia (oryginał i dwa przekłady), a serial BBC z Colinem Firthem puszczam sobie zawsze wtedy, gdy nawiedza mnie chandra. Powinnam być w takim razie raczej fanką wszystkiego, co wiąże się z moją ulubioną autorką. Ale nie tym razem.

    Kilka lat temu obejrzałam film stworzony na podstawie tej książki i wydawał mi się wtedy całkiem miły. Może bez fajerwerków, ale nie taki znowu zły. Okazuje się, że w porównaniu z książkowym pierwowzorem, film to niemal arcydzieło. Bo powieść Karen Fowler to prawdziwy gniot. Styl jest paskudny. Niemal cały czas natykam się na powtarzanie imion głównych bohaterów w sąsiadujących zdaniach, albo nawet dwa razy w tym samym:

    Stopy Jocelyn tak zbielały, że przypominały rybi brzuch; Jocelyn szczękała zębami z zimna, co było rzadkim osiągnięciem jak na sierpień.

    Niekiedy miałam wrażenie, że czytam Google Translations:

    - Pójdę zadzwonić do niej - powiedziała Jocelyn. Włożyła na nowo pantofel. - Z Danielem to zaskakujące. Miał być na pewno, mówiła Allegra.

    Styl jest tak męczący, że z trudem mi przychodziło przebijanie się przez kolejne strony. Sam pomysł na książkę, która nie ma właściwie głównego bohatera, a narrator rozmywa się w jakieś "my", uważam za chybiony. Krótkie rozdzialiki, które traktują o dzieciństwie czy najbardziej traumatycznych przeżyciach kolejnego członka Klubu tylko człowieka denerwują, zamiast wciągać. Najciekawszymi fragmentami były te, w których Klub omawiał książki Austen. Niestety, autorka tak poprowadziła akcję, że omawiane są tylko pierwsze dwie - trzy, potem ciągle coś staje na przeszkodzie.

    A najbardziej ze wszystkiego zdenerwowało mnie to, że autorka wzięła moją Jane, użyła mojej Jane do stworzenia takiej szmiry. Jej książka naprawdę nie ma absolutnie nic z Jane wspólnego, no nic kompletnie. Gdybym przeczytała Klub, nie znając dorobku Austen, zniechęciłabym się do niej zupełnie. Ani w tym powabu, ani napięcia, ani ironii. Tylko nuda i nuda.

    Jest jednakże w tej książce coś wartościowego, a mianowicie dodatek. Znajdziemy w nim np. komentarze rodziny i przyjaciół Jane do jej kolejnych książek, a także bogaty wybór różnych wypowiedzi na temat Austen i jej twórczości. Dowiedziałam się z niego, że Mark Twain jej nie cierpiał:

    Ilekroć czytam Dumę i uprzedzenie, chcę wykopać z grobu Austen i przyłożyć jej w czaszkę jej własną piszczelą.*

    a Henry James nie poważał:

    Niemal niedostrzegalna przez trzydzieści czy czterdzieści lat po śmierci, może naprawdę jawi się jako najładniejszy przykład owego korygowania ocen, które następuje dzięki powolnej aprobacie głupoty.**

    Najbardziej chyba ubawiłam się plakatem reklamującym ekranizację Dumy i uprzedzenia z 1940 roku:

    Pięć uroczych sióstr podczas najweselszej, najradośniejszej obławy, w której schwytano oszołomionego kawalera! Dziewczęta! Uczcie się od tych łowczyń mężów!

    Dla kogo?
    Nie wiem komu polecać tę książkę. Chyba tylko osobom, które naprawdę chcą się przekonać, że film był lepszy, i mają do tego wysoką tolerancję dla złego stylu.

    Ocena:
    2/10

    * Od razu nasuwa się pytanie: po jaką więc cholerę tę książkę tyle razy czytał?
    ** Zazdrośnik. ;)

    Dzień darmowej dostawy!

    środa, 1 grudnia 2010

    3 komentarze
    1 grudnia został ogłoszony Dniem Darmowej Dostawy, co oznacza, że klienci nie płacą za wysyłkę towaru, niezależnie czy dostarczycielem będzie kurier, czy Poczta Polska. Do akcji przyłączyło się ponad 850 e-sklepów. Ich listę znajdziecie tutaj:

    www.dziendarmowejdostawy.pl

    Są wśród nich także księgarnie!