Zagadka Dickensa, MATTHEW PEARL

niedziela, 23 stycznia 2011

8 komentarze
Historyczny thriller? Literacki kryminał?

O czym jest?
Pan James Osgood jest młodym bostońskim wydawcą, który opiekował się Charlesem Dickensem, kiedy ten dokonywał swego ostatniego, jak się później okazało, objazdu po Stanach Zjednoczonych. Wielki angielski pisarz umiera w 1870 r., nie dokończywszy swojej najnowszej powieści, kryminału pt. Tajemnica Edwarda Drooda. Pan Osgood, razem ze swoją asystentką Rebecką, wyrusza do Starego Świata, by zbadać, czy Dickens nie zostawił przypadkiem jakiś wskazówek co do zakończenia książki. Ich poczynania sabotować będzie pewna osoba, żywo zainteresowana pogrzebaniem Tajemnicy po wsze czasy.

Co o niej sądzę?
Jest to drugie już moje spotkanie z Mattew Pearlem, po Klubie Dantego, którego czytałam dość dawno temu. Z tego co pamiętam, Dante podobał mi się bardziej, a raczej wywarł na mnie większe wrażenie. Z Zagadką Dickensa jest ten problem, że chociaż czytało mi się ją bardzo miło, to po kilku tygodniach trudno mi sobie cokolwiek z niej przypomnieć. To znaczy, oczywiście, szczegóły intrygi wracają, kiedy się dłużej nad tym zastanowię, ale nie pamiętam jakiś szczególnych uczuć, które by mnie podczas czytania ogarniały. Ot, wciągająca książka i nic więcej.

Na pewno należy docenić wiedzę autora i drobiazgowość w odwzorowaniu zarówno amerykańskiej, jak i angielskiej rzeczywistości. Akcja książki zaczyna się co prawda już po śmierci Dickensa, ale dzięki (przy)długim retrospekcjom, poznajemy dobrze pisarza, z jego zwyczajami i poglądami. Fabuła podzielona jest na trzy wątki - pierwszy to James Osgood i jego walka z nieuchwytnym przeciwnikiem o - z braku lepszego wyrażenia - prawdę literacką. Drugi to próba schwytania przemytników opium, jakiej podejmuje się syn Dickensa, służący w Indiach. Trzeci to wspomniane retrospekcje, pisane z punktu widzenia ochroniarza Dickensa, które pod koniec książki zazębiają się z pierwszym wątkiem i stanowią podstawę do wyjaśnienia zagadki.

Indyjski wątek był moim zdaniem zupełnie niepotrzebny, choć być może oddawał w jakimś stopniu prawdę o tamtych czasach, kiedy to surowo karano przemytników opium, bo tylko Korona Brytyjska miała prawo do eksportu tego narkotyku. Główny wątek zaczyna się robić ciekawy pod koniec, gdy nad bohaterami zawisa prawdziwe niebezpieczeństwo. Przez pół książki jednakże miałam wrażenie zupełnego braku napięcia. Faktem bowiem jest, że Dickens zaczął pisać Tajemnicę Edwarda Drooda i faktem jest, że zakończenia do tej pory nie poznano. Z tej perspektywy wysiłki bostońskiego wydawcy wydają się z góry skazane na niepowodzenie, a skoro tak - to po co o nich czytać? Moja cierpliwość została jednak nagrodzona, bo pod koniec wiele rzeczy się wyjaśnia, a i nieobecność zakończenia Tajemnicy dość udatnie autor wykoncypował.

Mnie się ta książka podobała również ze względu na moje upodobanie do dziewiętnastowiecznego dekorum. Autor zgrabnie opisał ówczesną rzeczywistość, nie stroniąc od pokazywania londyńskich zaułków i palarni opium, ale nie epatując tym nadmiernie, jak to już w niejednej współczesnej książce o tamtych czasach widywałam. Składamy wizytę w rezydencji Dickensa i uczestniczymy w aukcji jego rzeczy (swoją drogą przypomniała mi się obawa pani Ash z Opętania, aby z jej mężem nie było jak z Dickensem, którego rzeczy zostały rozdrapane nad świeżą jeszcze trumną - Pearl to doskonale pokazał). Poznajemy też rzeczywistość spotkań autorskich z Dickensem a Ameryce, które jako żywo przypominały dzisiejszą walkę o bilety na koncert jakiejś megagwiazdy.

Dla kogo?
Dla moli książkowych, które mają ochotę na trochę emocji, ale bez przesady. Dla miłośników Dickensa i literatury w ogóle, którzy lubią książki o książkach. No i oczywiście dla fanów dziewiętnastego wieku. :)

Ocena:
7/10

Life on Mars, czyli czasy się zmieniają (i dobrze!)

niedziela, 9 stycznia 2011

8 komentarze
Cudownego Sylwestra przypłaciłam ostrym przeziębieniem (anginą? grypą? nie wiem - choruję już od tygodnia, a numerek do lekarza mam na jutro...), co przez długi czas zniechęcało mnie do zabrania się za zaległe recenzje. Dzisiaj też nie będzie o książkach, mój mózg nie jest chyba na to jeszcze gotowy. Będzie za to o czymś lżejszym, serialu mianowicie. ;)


Life on Mars wyczaiłam na blogu ninedin i od razu pochłonęłam obie serie. Historia daleka jest od wszelkiej maści alienów i podróży na inne planety. Tytułowy Mars to bowiem... lata 70. zeszłego wieku, miasto Manchester w pięknej, nieznającej jeszcze najazdu Polaków Anglii.

Główny bohater, Sam Tyler, jest odnoszącym sukcesy policjantem. Jeździ Jeepem, ma mieszkanie w lofcie, wierzy w społeczną misję policji i stosuje najnowocześniejsze metody łapania przestępców. Do czasu, aż ktoś potrąca go na ulicy, a nasz bohater przenosi się 33 lata wstecz, do 1973 roku. Sam jest przekonany, że znajduje się w śpiączce, a otaczająca go rzeczywistość, łącznie z nowo poznanymi kolegami-policjantami to tylko wytwór jego uszkodzonego mózgu. Jakkolwiek by było, świat a.d. 1973 szokuje go, miejscami zniesmacza, a miejscami wnerwia. Przednia zabawa w każdym razie zapewniona. ;)

Jeśli chodzi o moje odczucia, to jak chyba wszyscy widzowie, zapałałam natychmiastową miłością do przełożonego Sama, DCI Gene Hunta. Alkoholik, megaloman, brutal z poczuciem misji, jest chyba absolutną odwrotnością głównego bohatera, przez co od razu nawiązuje się między nimi specyficzna relacja. Podobała mi się także obecność wszelkich smaczków obyczajowych - te wszechobecne papierosy (idea smoke-free to w tamtych czasach istne science fiction), niewybredne seksistowskie i rasistowskie żarty (macanko podwładnych na porządku dziennym), lekceważenie dowodów i świadków.

Główny bohater wielokrotnie nie może się powstrzymać od jakiś nawiązań do XXI wieku. Mnie rozbroiła scena, w której Sam musi na szybko wymyślić sobie fałszywe nazwisko i podaje - Tony Blair :D a potem wszyscy się z kamiennymi twarzami tak do niego zwracają. Udała się na pewno obsada - zarówno Sam jak i Gene, ale także główna postać kobieca - Annie, która i ma czym oddychać i na czym usiąść, i nie przypomina tych wszechobecnych amerykańskich serialowych laleczek.

Moim zdaniem to, co się nie udało, to zakończenie. Jakże byłam rozczarowana po tych piętnastu odcinkach obejrzeniem szesnastego! Jestem chyba odosobniona w swoim mniemaniu, ale wszystko zostało tam schrzanione - i zachowanie Sama, niepasujące do reszty opowieści i wytłumaczenie jego przenosin w czasie. Czasem mi się wydaje, że autorom scenariuszy serialowych więcej wolno niż autorom książek, bo jakąkolwiek by głupotę nie wymyślili, jakoś uda się ją uprawdopodobnić. Lektura wymaga więcej uwagi od czytelnika, ale także, odpowiednio, więcej refleksji autora. Pocieszam się faktem, że amerykańskie zakończenie (tak tak, amerykanie zrobili swoją wersję serialu) jest tak durne i odjechane (dosłownie) w kosmos, że brytyjskie przy nim całkiem potrafi się wybronić. Wciąż jednak smutno mi z powodu ogólnego przesłania, że lepiej uciekać od rzeczywistości niż się z nią zmierzyć.

Jak już pisałam, większości ludzi zakończenie się podobało, więc nie odbierajcie sobie przyjemności zaznajomienia się z tym serialem z powodu moich narzekań na ostatni odcinek. Można go jakoś przecierpieć, zważywszy na poprzednie piętnaście. ;)