Przypuszczam, że wątpie czyli WIECH

poniedziałek, 27 grudnia 2010

3 komentarze
Stanisław "Wiech" Wiechecki pewnie nie przypuszczał, że jego imieniem zostanie nazwany pasaż w samym centrum "naszej kochanej Warszawy", jak często pisał o stolicy. Gdy zaczynał dopiero karierę literacką, ani mu w głowie nie postało, że wiechem nazywać będą specyficzną gwarę warszawską, którą uwieczniał w swoich felietonach. Natknęłam się dziś w domowej biblioteczce na ich zbiór, pt. Wisła się pali, wydany w 1967 r., i spędziłam przy nim wielce udatne popołudnie. Ten język, ten humor!

Tego się nie da opisać. To trzeba przeczytać. Moi drodzy zapraszam na spotkanie z Wiechem.


RYSOPISY NA ROGACH

– Gdzie leciem?
– Zaraz, czekaj pan... nie mogie sobie przypomnieć... ulica Rabinadra... Rabinata...
– Rabina Tagore? Górny Mokotów?
– Właśnie. Zgadłeś pan, tak jest. Patrz pan, dwa lata mieszkam i nie mogie spamiętać. Rabina Tagore, szesnaście. A nie wiesz pan czasem, co to za rabin, że ulice mu dali?
– Co mam nie wiedzieć. Cadyk cudotwórca z Góry Kalwarii. Uczony człowiek i zamożny. Loterie na szpigiel trzymał. Przed wojną ma sie rozumieć. To jak jechał z organistą na grójeckie kolejkie, dziesięć dwanaście taksówek za namy zapychało religijnych współwyznawców. Mniej jak piątaka za kurs nie dawał i zaraz mogłeś pan te piątkie, za dwie dychy odpalić i jeszcze sie o nią bili.
– Pan, jako stary warszawiak, możesz to pamiętać, ale kto niedawno zamieszkuje, ciemny jak tabaka w rogu, nie orientuje się w tych nazwiskach. Gdzieś to powinno być objaśnione.
– Faktycznie, że powinno, bo często-gięsto pasażer z prowincji sie pyta, dlaczego ta dana ulica tak sie nazywa, co to za jeden był ten facet. Jest na przykład na Służewcu ulica Wężyka. Owszem, na rogu Orgodowej i Przyokopowej prowadził Wężyk do samej wojny knajpe III kategorii na miejscu i na wynos. Interes znany w całej Warszawie – sławny człowiek. Ale czy o niego sie rozchodzi, nie wiadomo, bo o wiele tak, ulica powinna sie znajdować w okolicy Kiercelaka. Co robi Wężyk na Służewcu – sprawa zagadkowa. Gdzie tu logika? Albo na Sadybie egzystuje ulica Rumiana, a w „Podwieczorku przy mikrofonie” bierze wciąż udział artysta pod nazwiskiem Andrzej Rumian, bądź pan mądry, czy to wszak o niego sie rozchodzi. Czytałem pare dni temu nazad, że tak dalej być nie może, że Rada Narodowa ma nam umieścić na każdym rogu takiej dwuznacznej ulicy tabliczkie z detalicznem rysopisem każdego historycznego faceta. Data urodzenia, imiona rodziców, stan cywilny, zawód, miejsce pracy, znaki szczególne i temuż podobnież. Ale to sie wałkuje już ładne pare lat i przypuszczam, że wątpie, czy kiedy wejdzie w użycie.
– A ja myśle, że chyba nareszcie tak, bo koszta nie takie wysokie, a oświata będzie sie szerzyć na każdym rogu.
– Na razie mamy jeszcze innych wydatków do cholery i troszkie.
– Ale to tyż ważne, po mojemu każda jedna ulica powinna być objaśniona. Na przykład Cyryla i Metodego. Ludność powinna wiedzieć, ci to za jedne byli ten Cyryl i Metody.
– Tu niepotrzebna tabliczka – każden sie domyśla.
– Także samo nie wiadomo, kto to była ta Etiuda.
– Jak?
– Etiuda.
– Nie słyszałem.
– Nie słyszałeś pan o ulicy Etiudy Rewolucyjnej, niedaleko Woronicza?
– Imie niemieckie, żeńskie, widocznie ktoś z NRD.
– Tak czy siak, o wiele dojdzie faktycznie do tych tabliczek, za jedną fatygę powinno sie zmienić różne satyryczne ulice jak: Figowa, Daktylowa, Cytrynowa, Rodzunkowa, Łososiowa. Gdzie kto widział na Siekierkach takie delikatesy? Owszem, ulica Pietruszki, Rzadkiewki, Cebulowa. Ziemniaczana mogą się zostać.
***
Byłem świadkiem tej rozmowy, jadąc „na przybłędę” warszawską taksówką. Nie podzielam pesymistycznych przeczuć sympatycznego kierowcy – tabliczki an pewno wreszcie będą. Miło będzie nam wszystkim przeczytać sobie „rysopis” znakomitego hiduskiego poety i filozofa Rabindranatha Tagore czy Franciszka Wężyka czcigodnego pamiętnikarza, posła na sejm i senatora (1785 – 1862).
Sam interesuję się żywo, co to za jeden był ten „Wejnert”, na którego ulicy od pewnego czasu zamieszkuję. Umierając z ciekawości czekam na tabliczkę.

PS. Ach ach, naprzeciwko ulicy Wejnerta mieszkałam przez pierwsze osiem lat mojego życia. Całe podwórkowo-trzepakowe dzieciństwo. A teraz... tam gdzie rosły kasztany i były trzepaki, zbudowano biurowiec...

Po prostu razem, ANNA GAVALDA

niedziela, 26 grudnia 2010

5 komentarze
Jakiś czas temu przeczytałam książkę Guillaume'a Musso i ponarzekałam przy okazji, że jest mało francuska. Na Annę Gavaldę narzekać nie będę. :)

O czym jest?
Autorka powoli zapoznaje nas z czwórką ludzi: Camille, pogubioną w życiu młodą artystką, Philibertem, jąkającym się, nieprzystosowanym do życia arystokratą, Franckiem, aroganckim kucharzem i motocyklistą oraz babcią tego ostatniego, osiemdziesięcioletnią Paulette. Philibert i Franck mieszkają razem w trzystametrowym mieszkaniu w centrum Paryża, które należało do przodków naszego arystokraty, a którego pilnuje teraz, póki reszta rodziny nie zakończy spadkowych procesów i "podziału łupów". Jest to więc lokum tymczasowe, ale jakże wspaniałe i wygodne, ze staroświecką łazienką, portretami dawnych mieszkańców i całym mnóstwem wolnych pokoi. Camille mieszka w maleńkiej służbówce na strychu tej samej kamienicy. Los styka ją z tą dwójką, kiedy Philibert, widząc, że jest ciężko chora, głodna i zmarznięta, postanawia ją przygarnąć.

Co o niej sądzę?
No w końcu Francja! Kiedy na drugiej stronie dowiedziałam się, że Camille zamiast mówić o sobie "sprzątaczka" (jej aktualny zawód), woli określenie "konserwator powierzchni", kiedy trochę dalej przeczytałam o trudnościach czarnoskórej Mamadou z wypełnieniem dokumentów do Kasy Zasiłków Rodzinnych, gdy czytałam o wielodzietnych rodzinach arystokratów, sylwestrowych bankietach, zachowaniu Francka wobec kobiet... myślałam sobie: Francja jak żywa. 

Potem, tak mniej więcej od połowy, wrażenie przeniesienia rzeczywistości na karty powieści ulatniało się powoli. Głównie dlatego, że fabuła zaczęła zmierzać ku happy endowi i wszystko zrobiło się zbyt polukrowane, nierealistyczne. Mój ulubieniec, Philibert, został potraktowany trochę marginalnie, przez jego wątek mocno mnie rozczarował. Póki bohaterowie dostawali w kość, póki odnajdowali się trochę po ciemku, ze zgrzytami i trudnościami, czułam, że żyją, i dotyczyło to nawet takiego indywiduum jak nieporadny życiowo arystokrata. A potem wszystko zaczęło im się układać, a to już nie jest prawdziwe życie. Choć, z drugiej strony, gdyby książka nie kończyła się happy endem, pewnie byłabym rozczarowana.

Styl i język to chyba najważniejsze składniki tej książki. Język, zwłaszcza na początku, wydawał mi się bardzo... jak by to nazwać... francuski. Nie wiem jak to dokładnie określić, niech za przykład posłuży taki fragment:

Wiedziała, jak kończą bezużyteczne stare kobiety, takie jak ona. (...) Te, które naciskają wszystkie przyciski pilota, by ostatecznie wyłączyć odbiornik, płacząc z wściekłości.
Drobnymi i gorzkimi łzami.
Trzymając głowę w dłoniach przed zgaszonym telewizorem.

Tak jak rosyjski ma swoją melodię, którą udaje mi się zazwyczaj rozpoznać, tak i francuski ma tę specyfikę, odróżniającą go od najpowszechniejszych przecież tłumaczeń z angielskiego, a w tej książce bardzo ją widać. Styl jest (chyba?) swoistą sygnaturą autorki. Przyznam, że na początku czułam się zagubiona, bo książka składa się z króciutkich fragmentów: tu opis, tam dialog. Przede wszystkim dialogi, czasem poszatkowane na mniejsze fragmenty. Ale po kilku stronach wyłączyłam zasadę "linijka przerwy oznacza przeskok akcji" i czytałam po prostu wszystko jak leci, dzięki czemu prawie w ogóle tego rozczłonkowania nie odczuwałam.

Teraz wady i zalety. ;) Zaletą jest niewątpliwie to, że książka wciąga niesamowicie. Nie mogłam się zupełnie od niej oderwać, jak zaczęłam rano, tak skończyłam wieczorem. Styl sprawia, że prawie natychmiast czytelnik zaprzyjaźnia się z bohaterami i nie ma ochoty ich opuszczać. Wadliwie natomiast jest skonstruowane zakończenie. Na chybcika, tu ślub, tam pogrzeb, rachu ciachu i wszyscy bohaterowie w epilogu kłaniają się nam uśmiechnięci. No... za słodko, za ciężko,jak profiteroles pływające w czekoladzie. Ale i tak nie oderwałam się do samiutkiego końca.

Dla kogo?
Dla potrzebujących pocieszenia, rozgrzania serca, lekkiego wzruszenia i uśmiechu samego pojawiającego się na twarzy. To jest bardzo ciepła książka, w części bardzo prawdziwa, chwytająca za serce, w części odrobinę przesłodzona, nie na tyle jednak, by ścierpły nam zęby. Jest w sam raz na chandrę i zimową nudę. Także dla tych, którzy dość mają opowieści o rozterkach Amerykanów i Brytyjczyków i chcieliby poczytać co słychać nad Sekwaną. Generalnie - zachęcam!

Ocena:
8/10

Książki spod choinki

piątek, 24 grudnia 2010

7 komentarze
Jakimi książkowymi smakowitościami obdarował was w tym roku Mikołaj? Uzgadnialiście z "nim" swoje preferencje, czy zdaliście się na ślepy los? Ja postawiłam sprawę jasno i tak oto w moje rączki wpadły od dawna przeze mnie wyczekiwane:
  • Służące Kathryn Stockett (Jak ta książka pięknie jest wydana!)



  • Zimowy Monarcha Bernarda Cronwella


Wszystkim książkowym molom życzę szczęśliwych,spokojnych Świąt! Żeby wam nie zabrakło czasu na lekturę! :)

    Którędy droga?, IAN PEARS

    środa, 22 grudnia 2010

    7 komentarze
    Dawno nie czytałam tak oryginalnie skonstruowanej książki.

    O czym jest?
    Książka składa się z czterech części, a w każdej narratorem jest inna osoba: Marco da Cola - wenecki lekarz i podróżnik, doktor Wallis - wybitny matematyk, Jack Prescott - syn zdrajcy króla oraz antykwariusz Anthony Wood. Każdy z nich pisze swoją wersję okoliczności zdarzenia, które miało miejsce w Oksfordzie roku pańskiego 1663. Oto bowiem ktoś otruł Roberta Groova, profesora Nowego Kolegium, a podejrzenie pada na jego zwolnioną dopiero co służącą Sarę Blundy.

    Zabójstwo doktora Groova stanowi co prawda oś fabularną, wokół której kręcą się opowieści naszych czterech bohaterów, ale kiedy już poznamy prawdę o tej śmierci, będziemy przede wszystkim zdziwieni i przytłoczeni prawdą o innych zdarzeniach. Fabuła pączkuje i rozrasta się, zahaczamy o spiski i afery szpiegowskie sięgające czasów Cromwella, zanurzamy się w świat siedemnastowiecznej nauki, ówczesnych sekt religijnych, życia najwyższych i najniższych sfer. 

    Co o niej sądzę?
    Ta książka wygląda tak niepozornie ze swoją szaroburą okładka, że można ją przeoczyć w księgarni lub bibliotece. A to byłby poważny błąd! Jest naprawdę niesamowita, nawet jeśli trzeba cierpliwości, by przebrnąć przez te 700 stron bez podczytywania końcówki. Jej oryginalna struktura sprawia, że wydarzenia układają nam się po kolei w umyśle i potem zdzieramy z nich kolejne wersje, próbując dogrzebać się prawdy. Co prawda domyśliłam się losów Sary Blundy jeszcze przed tym, jak Wood przejął pałeczkę narratora, ale wpadłam za to we wszystkie inne zastawione przez autora pułapki.

    Bohaterowie tej powieści zasługują na oddzielną wzmiankę. Z zestawienia dramatis personae na końcu wynika, że tylko dwie postacie były fikcyjne: Sarah Blundy i Jack Prescott, a i oni mieli swoje historyczne pierwowzory. Cała horda wspaniale odwzorowanych bohaterów (w tym niemal wszyscy główni) istniała naprawdę, a autor wykonał niemal tytaniczną pracę, by z taką pieczołowitością odtworzyć ich charaktery, zajęcia, codzienne życie. Najbardziej polubiłam Johna Locke'a, młodego naukowca i przyjaciela największych oksfordzkich hultajów, ale obdarzonego powagą i inteligencją, które znamionują jego przyszłą wielkość. Przez część Prescotta ledwie mogłam przebrnąć, tak mnie denerwował, ale opowieść Wooda i jego skrupulatne wyłożenie sensownych argumentów wynagrodziły te nieprzyjemniości.

    Język powieści jest lekko stylizowany na dawny, nie na tyle jednakże, by przeszkadzało to w lekturze. Dzięki temu książka ma klimat, lepiej daje się odczuć atmosfera Oksfordu drugiej połowy XVII-go wieku. Nie jest to książka lekka i łatwiutka w odbiorze, wymaga odrobiny skupienia, ale wciąga, muszę przyznać, jak bagno.

    Dla kogo?
    Dla wszystkich, którzy myślą, że nic już ich w literaturze nie zdziwi. Mnie zdziwiła - i forma i treść. Połączenie powieści historycznej i kryminału to okazja także dla tych, którzy szybko się nudzą, czytając o czasach minionych. Którędy droga? dostarcza mnóstwa wiedzy o siedemnastowiecznej rzeczywistości (jest na przykład cały wątek o odkryciu transfuzji krwi), ale równocześnie trzyma w ogromnym napięciu.

    Ocena:
    9/10

    Mechaniczny anioł, CASSANDRA CLARE

    niedziela, 19 grudnia 2010

    4 komentarze
    Całkiem niedawno objechałam debiut pani Clare, a teraz zabrałam się za jej najnowsze dzieło. Jest w tym, przyznaję, niekonsekwencja, wynikająca głównie z owego działa tematyki i szafarzu: wiktoriańska Anglia plus steampunkowe elementy, które lubię i poszukuję w książkach. Mechaniczny Anioł ma wszystkie wady Miasta kości, ale nie będę się na nich skupiać, bo w końcu - wiedziałam na co się decyduję, miałam więc co chciałam.

    O czym jest?
    Historia dzieje się w świecie znanym z Miasta kości, aczkolwiek nie w Nowym Jorku tylko w Londynie, i nie w XXI w., a w XIX. Bohaterami są Nocni Łowcy - półludzie-półanioły, którzy walczą z demonami i potworami tego świata (aczkolwiek w całkowitym ukryciu rzecz jasna). Ich londyńska siedziba stała się schronieniem dla trzech sierot: Willa (brunet z niebieskimi oczami, typ słodkiego skurczybyka), Jema (jasne włosy, spokojne usposobienie) i Jessamine (arogancka, jej cel w życiu: znaleźć męża). Dołącza do nich Amerykanka Tessa, zważywszy na swoje umiejętności (zamiana w innych ludzi), prawdopodobnie czarownica. Młodzi bohaterowie muszą stawić czoła okultystycznemu spiskowi, bandzie dekadenckich wampirów, demonicznym siostrom i na dokładkę całej armii mechanicznych stworów. Akcji jest, jak widzicie, co nie miara.

    Co o niej sądzę?
    Mam bardzo mieszane uczucia. Podobał mi się pomysł umiejscowienia akcji w wiktoriańskiej Anglii, bo lubię wszystkie rekwizyty z tym związane: dorożki, eleganckie sklepy, bale, fascynacja Wschodem i okultyzmem, specyficzne stosunki społeczne. Wszystko w tej książce jest, choć tak pokazane, że czuje się niedosyt. Miasto pokazano jako brudne i wciąż zasnute mgłą, bal jest co prawda, ale wampiryczny, sklepy tylko migają gdzieś w międzyczasie, podobnie jak tematyka Dalekiego Wschodu. Najwięcej tu chyba dość zgrabnie ukazanego okultyzmu - w końcu mówimy o świecie, gdzie istnieją czarownicy i wilkołaki, i o czasach, kiedy całkiem poważni ludzie takimi tematami się zajmowali.

    Najbardziej rozczarowana byłam stosunkami społecznymi. Niestety, wiktorianizmu w nich ani za grosz. Nie wystarczy w niektórych momentach mówić do siebie per pan/pani, by stworzyć wrażenie obowiązujących wówczas konwenansów. Wszyscy zachowują się jakby pochodzili z przełomu XX i XXI w., są w swej otwartości, skłonności do psychoanalizy, łatwości w przystosowaniu się i łamaniu zasad na wskroś współcześni. Ok, wiem, że mówimy o półaniołach, ale jednak... Oczekiwałam czegoś więcej. Kiedy Tessa porównuje swoją relację ze skurczybykiem Willem do tego, co zaszło między Elisabeth Bennet i Darcym, poczułam mocne wrażenie nieadekwatności. ("Hę? Darcy wstawał gdy dama wchodziła do pokoju, a Will zachowuje się jak lowelas z high school".)

    Ogólnie bohaterowie wypadli chyba lepiej niż w poprzedniej trylogii pani Clare (choć nie wiadomo jak się rozwiną w dalszych częściach, może będzie lepiej, a może gorzej). Tessa jest całkiem bystra, a Will, mimo swej mhroczności i tajemniczości, nie tak denerwujący jak Jace. Jem wypada trochę blado, podobnie jak pozostali bohaterowie (zwłaszcza brat Tessy, Nate, którego głębię psychologiczną można przyrównać do kałuży). Fabuła jak to u pani Clare - akcja goni akcję, więc książka wciąga, ale równocześnie brakuje jej przez to jakiegoś namysłu, atmosfery.

    Dla kogo?
    Nastoletni fani pani Clare już dawno mają lekturę za sobą, więc zachęcać ich nie będę. ;) Dla miłośników steampunka Mechaniczny anioł może okazać się rozczarowaniem, ale chyba warto spróbować, bo w sumie mało mamy tego typu pozycji na rynku. Nie trzeba znać poprzedniej trylogii, aby w pełni zrozumieć tę książkę.

    Ocena:
    6/10

    Na południe od granicy, na zachód od słońca, HARUKI MURAKAMI

    piątek, 17 grudnia 2010

    4 komentarze
    Okazuje się, że w małych ilościach Murakami nie jest taki zły.

    O czym jest?
    W tym miejscu pragnę podziękować autorowi opisu książki na czwartej okładce, który wyjawił jakieś 3/4 jej treści. (Tak, to był sarkazm.) Nie ma to jak czytać o dylematach bohatera na temat zdrady żony i porzucenia rodziny dla innej kobiety, wiedząc jak to się skończy. Dlatego ostrzegam: nie czytajcie tego blurba!

    Historia opowiada o Hajime, który w wieku dwunastu lat zaprzyjaźnił się z chromą Shimamoto i mimo że stracił z nią wkrótce kontakt, nie może jej przez całe życie zapomnieć. Główny bohater opowiada nam o swoim dzieciństwie, pierwszych miłościach, poznaniu swojej przyszłej żony i, rzecz jasna, o ponownym spotkaniu z Shimamoto, kiedy oboje mają już po trzydzieści siedem lat. Okazuje się, że na jednej szali leży całe dotychczasowe życie Hajime - rodzina i dzieci, a na drugiej - fascynacja, pożądanie i miłość.

    Co o niej sądzę?
    Nie udało mi się ani polubić, ani zrozumieć głównego bohatera, co sprawia, że podczas lektury tej książki czułam głównie irytację. No bo przeczytajcie coś takiego:

    Okłamałem Yukiko, powiedziałem sobie. Oczywiście, już przedtem ją okłamywałem, kiedy miewałem romanse z innymi kobietami, ale wtedy nigdy nie miałem poczucia, że ją oszukuję. To były tylko nieszkodliwe skoki w bok. Tym razem postąpiłem źle.

    i spróbujcie nie myśleć o tym facecie jako o słabym, usprawiedliwiającym się dupku. Ja nie potrafiłam. 

    Denerwowały mnie niemożebnie dwie rzeczy, które są chyba przejawem różnic kulturowych, a mianowicie podejście do dzieciństwa i sytuacja kobiet w Japonii. Mam wrażenie, że dzieciństwo jest w Kraju Kwitnącej Wiśni w jakiś sposób idealizowane, jako ten czas, kiedy człowiek mógł być sobą, bo sztywne reguły społeczne jeszcze go nie obowiązywały. Stąd ta estyma do przyjaciół z dzieciństwa i skłonność do ciągłego analizowania co wówczas zaszło i jakie związki się wtedy miało. Spotkałam się z tym wielokrotnie, nie tylko w tej książce, ale w niej właśnie widać to wyjątkowo wyraźnie. "Zegar uczuciowy" Hajime zatrzymał się, kiedy ten miał dwanaście lat, i dalej już nie ruszył. Nawet jego małżeństwo okazuje się suma sumarum tylko próbą ucieczki przed samotnością. A do mnie to w ogóle nie przemawia! Myślę z czułością o moich dwunastoletnich miłościach, ale helou, żeby odnosić do nich całe moje życie? Absurd.

    No i druga sprawa, dla mnie bardzo drażliwa. Kobiety są w tej książce przedstawione jako bierne istoty, nie potrafiące żyć bez mężczyzny, wziąć sprawy we własne ręce, olać głupka i robić swoje. Albo umierają wewnętrznie z powodu zranienia i do końca życia funkcjonują na autopilocie, albo popełniają samobójstwa, albo zachowują się jak niewolnice. No naprawdę. Miałam ochotę nimi wszystkimi potrząsnąć. Czy w Japonii naprawdę nie było (bo książka ma już swoje lata, może teraz sytuacja jest inna) klawych kobietek? Czy żadna z bohaterek nie miała przyjaciółki, która wypowiadałaby we właściwym momencie te jakże potrzebne każdej kobiecie "Olej go! Nie był ciebie wart!"?

    Mimo mojej awersji do bohaterów, nie sądzę, że książka była zła. Z powodu poucinanych i niewyjaśnionych wątków czytelnik myśli o niej jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej kartki. (Ja doszłam w końcu do wniosku, być może błędnego, że Izumi zabiła kuzynkę.) Tak naprawdę nie wiemy jak ta historia się kończy i to dodaje jej pewnego smaczku. Styl jest bardzo przejrzysty, prosty, japoński. Podobał mi się. (Mimo że książka była tłumaczona z angielskiego. Hm...) Do Murakamiego miałam cztery podejścia: Norwegian Wood i Przygodę z owcą porzuciłam w połowie, a właśnie Na zachód od granicy... i Po zmierzchu przeczytałam całe, i nawet mi się podobały. Wynika z tego, że jeśli chodzi o mnie, Murakami tak, byle krótki...

    Dla kogo?
    Może dla ludzi, którzy z Murakamim nie mieli do tej pory dobrych doświadczeń. Książka nie ma dziwnych wątków fantastycznych, opowiada uniwersalną historię miłości i zdrady, więc każdy się w niej jakoś odnajdzie. No i jest na tyle krótka, że nawet niecierpiąc głównego bohatera, da się ją przeżyć. ;) Poza tym dla miłośników wszystkiego co japońskie. Mam wrażenie, że autorowi udało się uchwycić i opisać kawałek japońskiej duszy.

    Ocena:
    7/10

    Wiek luksusu, ANNA GODBERSEN

    sobota, 11 grudnia 2010

    3 komentarze
    Znalazłam jako rekomendację na "LubimyCzytać". Niezbyt trafiona...


    O czym jest?
    Książka jest reklamowana jako dziewiętnastowieczna wersja Plotkary. Serialu nie znam za dobrze, obejrzałam dwa pierwsze odcinki (odcinki, nie sezony), a potem zniecierpliwiona ślimaczącą się akcją zerknęłam na wikipedię, żeby przeczytać o dalszych losach bohaterów (ogólnie nie jestem fanką seriali, niecierpliwią mnie). Zdążyłam jednak zobaczyć na tyle dużo, by móc teraz z całą stanowczością stwierdzić, że Wiek luksusu to niemal wierna kopia swojego XX-wiecznego odpowiednika! 

    Główną bohaterką jest Elisabeth (swoją drogą, w prologu oglądamy scenę jej pogrzebu, taki zabieg totalnie człowieka demotywuje do dalszego czytania), słodkie dziewczę lat osiemnastu, które musi sobie radzić w podłym świecie manhatańskiej socjety. Mamy też jej najlepszą przyjaciółkę, Penelope, raczej żmijowatą i podstępną, siostrę Dianę - ekscentryczkę, bogatego luzaka Henry'ego oraz służących Linę i Willa. Ta szóstka zostaje zaplątana w najdziwaczniejsze wielokąty miłosne, jakie kiedykolwiek widziałam. (Na zasadzie, ona chce jego, on woli tamtą, ale żeni się z ową, a ta owa kocha innego, w którym znowuż zakochana jest jeszcze kolejna itd itp.)

    Co o niej sądzę?
    Mam problem z tą książką. A nawet dwa. Pierwszy jest czysto techniczny i dotyczy tłumaczenia. Jest co prawda ciut lepsze od Klubu miłośników Jane Austen, ale doprawdy niewiele. Zdarza się, że np. na przestrzeni jednej strony (dwa akapity) dziewięć razy użyto słowa siedział(a). Szok i zgroza dla mych biednych oczu. Drugi problem to postacie, które wyszły tak, że czułam dziką satysfakcję, gdy przydarzało im się coś złego. Były nudne i głupie, niektóre (jak Penelope), złe i głupie. Tak czy siak trudno je polubić. Dodatkową trudność sprawiały realia historyczne przedstawione z nienależytą dokładnością. To znaczy - bohaterowie byli na wskroś nowocześni, tyle że przebrani w XIX-wieczne szatki. Reklama nie kłamała, to naprawdę inna wersja Plotkary.

    No i faktem jest, że po przeczytaniu prologu domyśliłam się zakończenia. Ze strony autorki nie było chyba do końca przemyślanym zabiegiem zdradzanie tego typu informacji. Zalety tej książki to przyjemność czerpana z lektury... przyjemność podobnego rodzaju co czytanie Gali czy innej Vivy. Nie ma co prawda tych samych emocji (w końcu to fikcyjne postacie), ale wątki podobne - tam zdrada, tu zawiedzione nadzieje. Brałam pod uwagę fakt, że jest to powieść de facto dla młodzieży, dlatego szczególnych oczekiwań co do pogłębionego przesłania nie miałam. Jednak rozczarowałam się miałkością fabuły. Chyba mniej czasu zmarnowałabym wchodząc na Pudelka, a efekt byłby podobny.

    Dla kogo?
    Dla wielbicieli Plotkary  - a nuż się spodoba? Dla nastolatek, w końcu to książka o nich i dla nich, no i może, MOŻE dla spragnionych dziewiętnastego wieku... Ale tylko na własną odpowiedzialność. ;)

    Ocena:
    4/10

    Czarodziejka z Florencji, SALMAN RUSHIDE

    czwartek, 9 grudnia 2010

    6 komentarze
    Jestem jak sroka, nie mogłam oprzeć się takiej okładce:

    O czym jest?
    Zdobywca Bookera, Salman Rushide zabiera nas w podróż po opowieściach. Jest tu ich bowiem sporo, jedna zawiera się w kolejnej. Klamrą spajającą je wszystkie jest przybycie na dwór indyjskiego cesarza Akbara złotowłosego cudzoziemca, dell'Amore, twierdzącego, że zna historię, którą musi koniecznie Akbarowi przekazać. No i się zaczyna: lądujemy we Florencji na przełomie XVI i XVII wieku, spotykamy Medyceuszy, Vespuccich i Machiavellich. A w międzyczasie przenosimy się na pustynie Anatolii, uzbeckie stepy, a także zdradliwe wody morza Śródziemnego. Cała opowieść dell'Amore dotyczy jego domniemanej matki, zaginionej mogolskiej księżniczki Qara Koz, którą los rzucał to tu to tam, aż w końcu wylądowała we Florencji.

    Co o niej sądzę?
    Bywały fragmenty, które czytałam jak urzeczona, a dotyczyły one przede wszystkim Florencji. Florencja epoki renesansu wydaje mi się miejscem absolutnie fascynującym, a przedstawiono ją w niezwykle żywy, plastyczny sposób. Cały wątek Niccola Machiavellego, jego rozmyślań i powodów, dla których wysnuł w Księciu wnioski jakie wysnuł, stanowił najprzyjemniejszą i najbardziej realistyczną część tej powieści. Dla Niccola warto było Czarodziejkę przeczytać.

    Reszta fabuły to takie Baśnie z tysiąca i jednej nocy: dużo czarów (tytuł zobowiązuje), leniwe tempo opowieści, wątki rwące się, zataczające koła, wypuszczające co i raz nowe odnogi. Struktura tej powieści przypominała mi perski kobierzec, w którym oglądając poszczególne nitki niewiele doszukamy się sensu, i dopiero spojrzawszy na całość, możemy w pełni docenić kunszt rękodzielnika. Niektórym może to przeszkadzać, a mnie pod koniec zaczęło męczyć, ale dałam się "wpleść" w tę opowieść, wciągnęłam się i  nawet ciągłe skakanie między miejscami, czasami i postaciami przestało mi przeszkadzać.

    To co mi naprawdę przeszkadzało w tej powieści, to przedstawienie kobiet, zwłaszcza tytułowej Czarodziejki. Czarodziejka bowiem była nieziemsko piękna i wszyscy jako żywo ją uwielbiali (co prawda niekiedy musiała zmierzyć się z rozszalałym motłochem, ale nawet wtedy umiała skombinować sobie jakiegoś ukochanego, gotowego za nią umierać). I właściwie do tego sprowadzają się te jej czary. Jest tytułową bohaterką, motorem opowieści, kobietą o którą zabijają się mężczyźni, legendą za życia jak i po śmierci, a cała jej zasługa sprowadza się do tego że była piękna. No przepraszam, może faceci czytający tę książkę (a nie sądzę, by wielu po nią sięgnęło, zważywszy na okładkę) dadzą się wkręcić w tę adorację kobiecego idealnego piękna. Mnie się to nie spodobało, spłyciło opowieść.

    Dla kogo?
    To jest naprawdę świetna książka na takie wieczory jak teraz, długie i zimne. Daje szerokie pole do popisu dla wyobraźni, przenosi czytelnika w najróżniejsze miejsca, daje posmakować i Wschodu, i Zachodu. Pokazuje, że świat jest ogromny, i był taki również pięćset lat temu, kiedy statek szkockiego kapitana  wysłannika królowej Elżbiety, żeglował do Indii. Skupiając się na europejskiej historii zapominamy, że Europa jest tylko wypustkiem wielkiej Eurazji, i że na wschód, na południe od naszych ziem istniały wielkie, fascynujące cywilizacje. Ta książka świetnie to pokazuje.

    Ocena:
    8/10

    Ps. Czy tylko ja zauważyłam, że ta miniatura na okładce przedstawia scenkę z Kamasutry?

    Giaur, GEORGE G. BYRON

    niedziela, 5 grudnia 2010

    4 komentarze
    Powieść poetycka napisana przez angielskiego mistrza romantyzmu, przetłumaczona przez polskiego wieszcza.

    O czym jest?
    Opowieść stara jak świat: piękna kobieta, jej mąż i kochanek. Rzecz się dzieje w ciemiężonej przez Turków Grecji, kobieta jest chrześcijańską branką, a mąż okrutnym muzułmaninem. Piękna Leila oddaje więc serce (i ciało?) Giaurowi, za co zostaje skazana na śmierć. Giaur mści się srogo, a potem pokutuje za grzechy. Ach, jak to wszystko jest pięknie opisane...

    Co o niej sądzę?
    Natknęłam się na ten poemat przy okazji porządków w biblioteczce, i jak zaczęłam czytać, schowana za stosami książek, tak nie przestałam, aż skończyłam. Do poezji romantycznej zostałam skutecznie zniechęcona w liceum i teraz zaczynam tego stokrotnie żałować. Bo człowiek może ją w pełni docenić jeśli nie jest zmuszany do czytania, do interpretowania, do zapamiętywania jakiś głupich szczegółów, a daje się ponieść opowieści i uwieść słowu.

    Byronowski bohater! Zachmurzony, ponury, z białym czołem, wijącymi się włosami i błyszczącym okiem. Skrywający ponurą przeszłość, nieszczęśliwy i samotny. Jego losy są tak opisane, że po prostu nie mogłam oderwać wzroku od kartek. W dzisiejszych czasach nie ma już takich poetów - nie wiem, klimat twórczy im nie sprzyja, albo nie mają po prostu o czym pisać? Dzisiaj wszystko już zdekonstruowano, przemielono, wyśmiano i zrelatywizowano, a takie byronowsko-mickiewiczowskie strofy nie mają racji bytu:

    Tak ogień uczuć i sztuka kobieca
    Najtwardsze serca zmiękcza i roznieca;
    Lecz raz nagięte, zmianom nie ulegnie
    I pierwej pęknie, niźli się odegnie.

    Tyle że ja chcę, żeby miały. I wzrusza mnie, gdy czytam:

    Zaiste, miłość jest świętym pożarem,
    Iskrą zatloną w ogniach nieśmiertelnych,
    Aniołów dobrem, Wszechmocnego darem,
    Balsamem rajskim dla serc skazitelnych.

    Smutno mi się robi, gdy pomyślę, że tylko "niektórzy lubią poezję", że się stykamy z nią w szkole, a potem rzadko do niej wracamy. Że gdyby nie te porządki w biblioteczce, to pewnie nie sięgnęłabym po Giaura, który dał mi ogromne wytchnienie i estetyczne, i emocjonalne, od codziennej dawki złości i bylejakości. Romantyzm okazał się nie być wcale taki straszny, jak go malują.

    Nie mogę nie wspomnieć o przedmowie zarówno Byrona jak i Mickiewicza, oraz ich długaśnych przypisach, od których roi się w całym tekście. Rozbrajały mnie. Tak np. Mickiewicz komentuje fragment o upiorach:

    Wiara w upiory powszechna na Wschodzie. Turcy zowią je wardulacha; Grecy równie ich się boją i mnóstwo o nich prawią strasznych powieści.

    Dla kogo?
    Wszyscy powinni przynajmniej spróbować. :) Wiele osób to po prostu nie zachwyca, i cóż zrobić. Ale mam taką teorię, że nie zachwyca, bo człowiek jest do zachwytu po prostu zmuszany. Moim zdaniem warto odłożyć uprzedzenia na bok i dać szansę poetom romantycznym.

    Ocena:
    Chyba nie odważę się oceniać Wieszcza, nawet jeśli występował tylko w roli tłumacza. ;)

    Klub miłośników Jane Austen, KAREN JOY FOWLER

    piątek, 3 grudnia 2010

    6 komentarze
    Film był lepszy. ;)

    O czym jest?
    Książka opowiada o kalifornijskim klubie Jane Austen, do którego należy sześć osób: pięć kobiet i mężczyzna. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie liczby mnogiej: spotkaliśmy się, usłyszeliśmy itd, ale narrator się nigdy nie ujawnia, po kolei omawiane są losy każdego z członków, ale do końca nie wiemy KTO je opowiada. Bohaterowie są raczej przeciętni: dwie przyjaciółki i średnim wieku i córka (lesbijka) jednej z nich, starsza pani z syndromem słowotoku, kostyczna nauczycielka francuskiego i jedyny mężczyzna - miłośnik literatury science fiction. Klub spotyka się raz w miesiącu, omawiając każdą z sześciu powieści Jane, a my poznajemy wtedy bliżej losy każdego z bohaterów.

    Co o niej sądzę?
    Och, jakże mnie wymęczyła ta książka! Jakże miałam jej dość! 
    Na wstępie może powinnam zaznaczyć, że jestem wielką miłośniczką Jane Austen. Czytałam wszystkie jej powieści, na mojej półce stoją trzy egzemplarze Dumy i uprzedzenia (oryginał i dwa przekłady), a serial BBC z Colinem Firthem puszczam sobie zawsze wtedy, gdy nawiedza mnie chandra. Powinnam być w takim razie raczej fanką wszystkiego, co wiąże się z moją ulubioną autorką. Ale nie tym razem.

    Kilka lat temu obejrzałam film stworzony na podstawie tej książki i wydawał mi się wtedy całkiem miły. Może bez fajerwerków, ale nie taki znowu zły. Okazuje się, że w porównaniu z książkowym pierwowzorem, film to niemal arcydzieło. Bo powieść Karen Fowler to prawdziwy gniot. Styl jest paskudny. Niemal cały czas natykam się na powtarzanie imion głównych bohaterów w sąsiadujących zdaniach, albo nawet dwa razy w tym samym:

    Stopy Jocelyn tak zbielały, że przypominały rybi brzuch; Jocelyn szczękała zębami z zimna, co było rzadkim osiągnięciem jak na sierpień.

    Niekiedy miałam wrażenie, że czytam Google Translations:

    - Pójdę zadzwonić do niej - powiedziała Jocelyn. Włożyła na nowo pantofel. - Z Danielem to zaskakujące. Miał być na pewno, mówiła Allegra.

    Styl jest tak męczący, że z trudem mi przychodziło przebijanie się przez kolejne strony. Sam pomysł na książkę, która nie ma właściwie głównego bohatera, a narrator rozmywa się w jakieś "my", uważam za chybiony. Krótkie rozdzialiki, które traktują o dzieciństwie czy najbardziej traumatycznych przeżyciach kolejnego członka Klubu tylko człowieka denerwują, zamiast wciągać. Najciekawszymi fragmentami były te, w których Klub omawiał książki Austen. Niestety, autorka tak poprowadziła akcję, że omawiane są tylko pierwsze dwie - trzy, potem ciągle coś staje na przeszkodzie.

    A najbardziej ze wszystkiego zdenerwowało mnie to, że autorka wzięła moją Jane, użyła mojej Jane do stworzenia takiej szmiry. Jej książka naprawdę nie ma absolutnie nic z Jane wspólnego, no nic kompletnie. Gdybym przeczytała Klub, nie znając dorobku Austen, zniechęciłabym się do niej zupełnie. Ani w tym powabu, ani napięcia, ani ironii. Tylko nuda i nuda.

    Jest jednakże w tej książce coś wartościowego, a mianowicie dodatek. Znajdziemy w nim np. komentarze rodziny i przyjaciół Jane do jej kolejnych książek, a także bogaty wybór różnych wypowiedzi na temat Austen i jej twórczości. Dowiedziałam się z niego, że Mark Twain jej nie cierpiał:

    Ilekroć czytam Dumę i uprzedzenie, chcę wykopać z grobu Austen i przyłożyć jej w czaszkę jej własną piszczelą.*

    a Henry James nie poważał:

    Niemal niedostrzegalna przez trzydzieści czy czterdzieści lat po śmierci, może naprawdę jawi się jako najładniejszy przykład owego korygowania ocen, które następuje dzięki powolnej aprobacie głupoty.**

    Najbardziej chyba ubawiłam się plakatem reklamującym ekranizację Dumy i uprzedzenia z 1940 roku:

    Pięć uroczych sióstr podczas najweselszej, najradośniejszej obławy, w której schwytano oszołomionego kawalera! Dziewczęta! Uczcie się od tych łowczyń mężów!

    Dla kogo?
    Nie wiem komu polecać tę książkę. Chyba tylko osobom, które naprawdę chcą się przekonać, że film był lepszy, i mają do tego wysoką tolerancję dla złego stylu.

    Ocena:
    2/10

    * Od razu nasuwa się pytanie: po jaką więc cholerę tę książkę tyle razy czytał?
    ** Zazdrośnik. ;)

    Dzień darmowej dostawy!

    środa, 1 grudnia 2010

    3 komentarze
    1 grudnia został ogłoszony Dniem Darmowej Dostawy, co oznacza, że klienci nie płacą za wysyłkę towaru, niezależnie czy dostarczycielem będzie kurier, czy Poczta Polska. Do akcji przyłączyło się ponad 850 e-sklepów. Ich listę znajdziecie tutaj:

    www.dziendarmowejdostawy.pl

    Są wśród nich także księgarnie!

    Filmy filmy filmy, cz. 2

    wtorek, 30 listopada 2010

    4 komentarze
    Moje niedawne seanse: :)

    1. Easy A/ Łatwa dziewczyna
    Szczerze mówiąc, myślałam, że trafię na kolejną głupią komedię dla nastolatków, ale naprawdę miło się rozczarowałam! Ten film łamie kilka schematów: bohaterką jest inteligentna i pewna siebie dziewczyna, która ma wspaniałą rodzinę i nie musi potwierdzać swojego poczucia wartości tym, że pokocha ją jakiś książę z bajki. Poza tym jest autentycznie miła i ma dobre serce, a jej prześladowczynią nie jest wcale "najpopularniejsza dziewczyna z High School", tylko banda nawiedzonych dewotów. Opowieść zaczyna się od niewinnego kłamstwa: Olive, naciskana przez pseudoprzyjaciółkę, mówi, że w ostatni weekend straciła dziewictwo podczas "jednorazowej nocy". Plotka rozprzestrzenia się na całą szkołę, a Olive z różnych względów postanawia ją podtrzymywać. W końcu zyskuje sobie naaaprawdę złą reputację, ALE potrafi sobie z tym poradzić, i to z wdziękiem i humorem. Podobał mi się brak przesadyzmu i całkiem dużo naturalności w zachowaniu i dialogach postaci. No i rodzice Olive - odjazdowi! :)


    2. Tara road/ Droga do Tary
    Jest to ekranizacja powieście Maeve Binchy. Opowiada o dwóch kobietach: Irlandce Rii, która dowiedziała się właśnie o zdradzie męża i Amerykance Marlin, która przeżywa żałobę po nastoletnim synu. Los splata ich ścieżki niespodziewanie, kiedy obie postanawiają wymienić się na dwa miesiące domami (tak, dokładnie jak w Holiday :). Zmiana miejsca pobytu to znana recepta na chore serce, a i w tym przypadku, jak można się domyślać, przyniosła pozytywne skutki. W tle mamy jeszcze malwersacje męża Rii i zakończenie, które można określić jako: kobiety rządzą! Film w sam raz na przyjemne, niedzielne przedpołudnie.


    3. Robin Hood
    Długo się zbierałam, aby obejrzeć ten film, bo myślałam, że będzie nudnawy i pełen patosu. A tu wcale nie! Historia skupia się w dużej mierze na międzynarodowej polityce i wojnie, w której Robin jest tylko małym kamykiem, zdolnym jednakowoż poruszyć lawinę. Podobało mi się to, że został on przedstawiony jako łapserdak, szaławiła i awanturnik, a nie, jak to bywało w innych filmach, rycerz bez skazy. (Ej, no w końcu mówimy o Księciu Złodziei, napuszona mina Kevina Costnera jakoś nigdy mi do tego nie pasowała.) Oczywiście nie obyło się w jednym momencie od typowo hollywoodzkiej przemowy ku pokrzepieniu serc oraz zupełnie bezsensownej, za to efektownej bitwy. Ale niech! I tak film wychodzi na plus.


    4. Breakfast with Scot/ Śniadanie ze Scotem
    Ten film sprawił, że przez chwilę zapragnęłam być mężczyzną i wyjść za geja. :P Opowiada o męsko-męskiej parze: spokojnym, dobrze ułożonym prawniku Samie i byłym mistrzu gry w hokeja, obecnie sportowym prezenterze, Eriku. Ich życie się zmienia w momencie, gdy Sam zostaje obarczony opieką nad Scotem - synem zmarłej partnerki swojego brata, który obecnie przebywa w Rio i w nosie ma udawanie tatusia. Scot jest naprawdę dziwny. Plakat obok nie oddaje ani trochę jego dziwności: skłonności do śpiewania kolęd w październiku, noszenia biżuterii i przytulania się do każdego, nawet do swoich prześladowców. Eric mówi nawet do Sama, że Scot prawdopodobnie jest gejem (ale to nie nasza wina, dodaje, już wcześniej taki był!) No i tu leży pies pogrzebany: Erica, który generalnie swoją orientację utrzymuje w tajemnicy, Scot denerwuje i zawstydza. Doprowadza do szału. Trudno mu zaakceptować jego inność. I chyba właśnie o tym jest ten cały film: o akceptacji i miłości, która idzie z nią w parze. Naprawdę mi się podobał!


    5. The Sorcerer's Apprentice/ Uczeń czarnoksiężnika
    Disnejowska produkcja z Nicolasem Cage'm i Monicą Bellucci trochę mnie rozczarowała. W końcu, hej, Piraci z Karaibów to też Disney, a wyszło znacznie lepiej. Tutaj miałam wrażenie, że ktoś przeczytał podręcznik "jak pisać komercyjny scenariusz" i wprowadził go w życie. Główny bohater, Dave, to typowy student-umysłowiec, uzdolniony fizycznie (fizycznie od fizyki, nie od mięśni) kujon, który zakochuje się w koleżance humanistce. Historia nie byłaby może tak ekscytująca, gdyby nie to, że po drodze nasz bohater okazuje się potomkiem Merlina, zdolnym władać potężnymi magicznymi mocami. Tę radosną wieść przekazuje mu czarownik Baltazar Blake (tak, ta postać to wypisz wymaluj połączenie profesora Baltazara Gąbki i Syriusza Blake'a!), którego Dave zostaje uczniem. Razem muszą stawić czoła wrogom i wygrać miłość dziewczyny (każdy ma swoją dziewczynę i swoją miłość oczywiście). Niezłe, ale okropnie przewidywalne.


    6. The Merry Gentelman
    To jest dość niezwykła opowieść. Oto Kate, bita przez męża, ucieka od niego w siną dal i instaluje się w zupełnie nowym dla niej, nieznanym mieście. Nie lubi pytań o przeszłość, nie chce się wiązać z żadnym mężczyzną. Kiedy poznaje Franka - mężczyznę, który pomaga jej wnieść do mieszkania choinkę, jest mu wdzięczna za nienarzucanie się i milczące wsparcie. Tyle że Frank, moi mili, jest seryjnym zabójcą z lekkimi skłonnościami samobójczymi. Po swojej ostatniej "robocie" miał już skakać z dachu, kiedy powstrzymał go krzyk Kate - wtedy właśnie zobaczył ją po raz pierwszy. Kate zupełnie nie rozpoznaje Franka, a Frank, sam chyba siebie zaskakując, obdarza ją przyjaźnią. Nie obędzie się oczywiście bez perypetii, bo w śledztwo w sprawie zabójstw jest zaangażowany sprytny policjant, który na dodatek zaczyna czuć coś do Kate. Jest to cichy film, bez żadnych fajerwerków, operujący obrazami, mimiką twarzy, spojrzeniami. Trochę mnie denerwowała Kate, z tym swoim syndromem wiecznej ofiary, za to Frank był naprawdę słodki. Trochę inny bożonarodzeniowy film.

    7. The Killers/ Pan i pani Kiler
    Ashton Kutcher to ciacho, Katherine Heigl też jest niczego sobie i już dla tej dwójki warto obejrzeć ten film. Kutcher w roli Spencera jest po prostu rozbrajający, gdy robi słodkie oczy do Jen, swojej żony, niezgrabnie próbując jej wyjaśnić, dlaczego zataił przed nią dość ważną rzecz. Taką mianowicie, że przed poznaniem jej pracował jako szpieg. Rzecz wychodzi na jaw, kiedy dawni mocodawcy Spencera chcą się z nim skontaktować, a z bliżej niezidentyfikowanych powodów dom naszego małżeństwa nawiedza cała horda płatnych zabójców, pragnących fachowo  ich ustrzelić. To chyba nowy rodzaj komedii romantycznych, stworzony po to, by bawić i męską, i żeńską widownię. Nie wyszło źle.

    Opętanie, A. S. BYATT

    sobota, 27 listopada 2010

    6 komentarze
    A więc przyszła i na mnie kolej. Dałam się opętać Opętaniu. :)

    O czym jest?
    A. S. Byatt stworzyła coś w rodzaju literackiego science fiction. W jej opowieści dziewiętnastowieczny poeta Randolph Henry Ash zajmuje poczytne miejsce w panteonie angielskich mistrzów pióra, a ruchy feministyczne za jedną ze swoich ikon uznają współczesną Ashowi pisarkę Christabel LaMotte. Życie i twórczość obojga są poddawane wnikliwym studiom, i to zarówno w ich ojczyźnie jak i po drugiej stronie Atlantyku, co wywołuje sporo napięć  pomiędzy środowiskami akademickimi na starym i nowym kontynencie.

    Historia rozpoczyna się od odkrycia. Roland, zajmujący się Ashem doktorant, biedny jak mysz kościelna i tkwiący w niezbyt szczęśliwym związku, znajduje w starym bibliotecznym woluminie brudnopisy listów wielkiego poety do nieznanej damy. I kradnie je, pchnięty nagłym impulsem. Ową damą jest prawdopodobnie panna LaMotte, której do tej pory zupełnie z Ashem nie kojarzono. Roland zwraca się o pomoc do Maud Bailey, badającej życie LaMotte, a potem razem podążają tropem tajemniczych listów, odkrywając prawdę o obydwojgu wiktoriańskich twórcach.

    Co o niej sądzę?
    Ta książka nie wciągnęła mnie od samego początku. Owszem, zachwyciła stylem, pomysłem i oryginalnością, ale nie sprawiła, że nie mogłam się od niej oderwać. Przeszkadzali mi z początku bohaterowie, jacyś niezdecydowani i problematyczni, przeszkadzała wiktoriańska stylizacja w korespondencji Asha i LaMotte, nie podobało się trochę prześmiewcze przedstawienie życia naukowego. Roland i Maud zamiast rozejrzeć się wokół siebie, siedzą z nosem w stęchłych dokumentach, zamiast zrobić coś ze swoim życiem, zanurzają się w cudze, dawno minione. Ale potem wszystko nagle zaczęło nabierać sensu. Klocuszki, z których zbudowana jest powieść, te listy i dzienniki, rozmyślania i retrospekcje, przeskakiwanie w czasie i przestrzeni - to w którymś momencie zaczęło się pięknie układać. Tak pięknie, że na policzki wystąpiły mi rasowe, wiktoriańskie rumieńce.

    Narracja jest dość oryginalna (postmodernistyczna, jeśli mogę użyć tego modnego słowa), ale szybko można się do niej przyzwyczaić choć, szczerze mówiąc, nie zdzierżyłam tych wszystkich poematów i tylko przeskakiwałam je wzrokiem. Ten narracyjny zabieg sprawia, że bohaterowie wydają sięjeszcze bliżsi, jeszcze prawdziwsi. Uderzyła mnie zręczność autorki, z którą plecie ona ich losy. Obie pary, dwudziestowieczna i dziewiętnastowieczna, są połączone międzyczasową więzią, jakby stanowiły swoje lustrzane odbicia. W tej powieści nie ma zbędnych elementów, każdy klocek prędzej czy później znajduje swoje miejsce.

    Dla kogo?
    To jest opowieść o miłości i literaturze, połączonych i zaplątanych. Każdy, kto ceni sobie obie te rzeczy znajdzie wielką przyjemność w lekturze. Dla miłośników wiktoriańskich klimatów to pozycja obowiązkowa - na początku oglądamy co prawda ten dziewiętnastowieczny świat trochę z daleka, bardziej z perspektywy Rolanda-badacza, jednak w miarę czytania zagłębiamy się w niego coraz bardziej i bardziej. Klimat tej książki jest niesamowity!

    Ocena:
    9/10

    PS. Słuchacie muzyki podczas lektury książek? Ja robię to nieczęsto, ponieważ zazwyczaj muzyka mnie rozprasza. Jednak w tych rzadkich wypadkach zawsze później dany album/piosenki natychmiast kojarzą mi się z określoną powieścią, z jej klimatem i stylem. Opętanie czytałam słuchając albumu francuskiej artystki Zaz. Jest cudny!

    Piosenka 1.
    Piosenka 2.


    Piosenka 3, z naprawdę pięknym tekstem.

    Zagadka Katyliny, STEVEN SAYLOR

    piątek, 26 listopada 2010

    6 komentarze
    Podróże w czasie - część pierwsza. ;) Panowie i panie, proszę zapiąć pasy, cofamy się o 20,5 wieku...

    O czym jest?
    Steven Saylor napisał serię kryminałów historycznych, a Zagadka Katyliny jest trzecią jej częścią. Świat chylącej się do upadku Republiki poznajemy dzięki Gordianusowi Poszukiwaczowi, który stanowi w pewnym sensie prototyp współczesnego detektywa. Wykonuje on różne zadania dla możnych Rzymian: docieka prawdy, wynajduje różnorakie informacje.

    W Zagadce Katyliny autor, z wykształcenia historyk, opisuje niespokojne czasy końca konsulatu Cycerona i okres buntu wywołanego przez gorącokrwistego patrycjusza, Katylinę. Oprócz tych dwóch, bardzo plastycznie pokazanych postaci, poznajemy też zręcznego polityka Cezara, bajecznie bogatego Krassusa i inne wielkie osobistości tamtych czasów. Równocześnie jednak towarzyszymy Gordianusowi w jego codziennym życiu, w Rzymie i na prowincji, zanurzając się w ten dawno miniony, fascynujący świat.

    Co o niej sądzę?
    Niewątpliwą zaletą książki (tej, jak i pozostałych z serii) są realia historyczne, przedstawione z niezwykłą dokładnością i rozmachem. Rzym u progu cesarstwa był miastem fascynującym: ogromnym, tętniącym życiem organizmem, a ja dzięki Saylorowi na chwilę poczułam jego atmosferę. Polityka i stosunki społeczne tak różne od naszych, a jednocześnie tak podobne! Mentalność - to przekonanie o wyższości cywilizacyjnej nad resztą świata, zadufanie w sobie, przeświadczenie o technologicznym rozwoju - jakże podobna do naszej. Z niedowierzaniem czytałam o machinacjach na szczytach władzy, o korupcji i podwójnych standardach, o spiskach i populizmie... i zastanawiałam się czy to rzeczywiście minęło...? Czy też raczej jest wpisane w naturę ludzką i obecne w każdym pokoleniu, w każdym czasie?

    Gordianus jest w pewnym sensie postacią anachroniczną - ma bliskie nam, nowoczesne poglądy na temat niewolnictwa (widzi w niewolnikach ludzi, a nie bydło), małżeństwa (kocha swoją żonę i jest jej wierny), polityki (wszyscy kłamią, tylko niektórzy więcej, a niektórzy mniej). Jest nieufny, trochę zgorzkniały, a wobec Rzymu ma uczucia ambiwalentne: czuje niesmak i dumę jednocześnie. Ma niejednoznaczny charakter i często sam siebie zaskakuje, co czyni go ciekawą postacią.

    Ta książka to kryminał tylko na jednym poziomie. Wątek zagadki pt. "kto zabił" jest tak naprawdę poboczny, o wiele ważniejsza jest tytułowa zagadka Katyliny, którą on sam zadał Gordianusowi, a która dotyczy kondycji państwa. I tak naprawdę o tym właśnie jest ta powieść, o dylematach władzy, mechanizmach rozkładu państwa, teorii "mniejszego zła". Trafiła do mnie. 

    Dla kogo?
    Dla osób lubiących podróże w czasie. :) To nie jest typowa książka historyczna - w końcu mówimy o kryminale - ale dzięki kompetencjom autora, zamienia się w prawdziwą historyczną ucztę. Znajdziecie w niej przeróżne smaczki, od takich szczegółów jak jadłospis starożytnych, po główne wątki senackiej przemowy Cycerona. Myślę, że Saylorowi udało się zachować tę rzadką równowagę pomiędzy zabawą, a pożytkiem.


    Ocena:
    8/10

    Miasto kości, CASSANDRA CLARE

    wtorek, 23 listopada 2010

    0 komentarze
    Pierwsza część trylogii fantasy przeznaczonej dla "starszej młodzieży".

    O czym jest?
    Młoda dziewczyna, Clary, poznaje przypadkiem trójkę swoich rówieśników: złotowłosego mruka Jace'a oraz rodzeństwo Aleca i Isabelle. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że:
    1) nikt oprócz Clary ich nie widzi;
    2) cała trójka jest akurat w trakcie zabijania jakiegoś nastolatka.
    Otóż, jak się szybko okazuje, nie nastolatek to, a okropny demon, od którego bohaterowie chcą uwolnić ludzkość, a Clary niepotrzebnie im w tym zawadza. Tak zaczyna się cała polka - Clary i jej przyjaciel Simon dowiadują się o istnieniu całej masy baśniowych istot: wampirów i wilkołaków, półaniołów, demonów, czarodziejów, wróżek i kogo tam jeszcze da się wymyślić. Wszyscy sobie żyją między niczego nieświadomymi ludźmi, a nad tym, żeby im nie zagrażali, czuwają Nefilim, wspomniane wyżej półanioły. Jace, Alec i Isabelle to młodociany narybek półanielskiego przyczółku w Nowym Jorku.

    Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy okazuje się że:
    1) mama Clary na bank ma coś z półaniołami wspólnego, zważywszy na to, że znika w podejrzanych okolicznościach, a zamiast niej Clary znajduje w mieszkaniu krwiożerczego zombiaka;
    2) paskudny rasista Valentine, sprawca jeszcze nie tak odległego rozłamu wśród Nefilim, może wcale nie być tak martwy jak wszyscy sądzą.

    Co o niej sądzę?
    Nie jest to literatura wysokich lotów, ale byłaby całkiem w porządku, gdyby nie dwie rzeczy, widoczne podczas czytania i trzecia, stanowiąca gwóźdź do trumny, o której dowiedziałam się z goodreads.com. Zacznijmy od braków wewnętrznych: w tej książce wydarzenie goni wydarzenie i to nie w tym pozytywnym sensie, gdy po prostu nawarstwienie akcji nie pozwala człowiekowi jeść ani spać. Chodzi o ten rodzaj fabularnego tempa, w którym bohaterowie miotają się w te i wewte, bez refleksji i odpoczynku, bez jakiegoś namysłu nad tym co było, co się wydarzyło i jak to zmienia ich życie. Nie uwierzyłam w te postacie

    Drugą denerwującą sprawą był Jace, a dokładnie sposób, w jaki autorka ukazuje jego relacje z Clary. Te cwaniackie odzywki, które miały wyjść "gburowato ale seksownie", okazały się okropnie drętwe. Niby taki drobiazg, a irytował mnie okropnie podczas czytania. Cały wysiłek autorki, żeby nadać jej ulubionemu bohaterowi rys "zniewalającego skurczybyka", leżał przede mną bezwstydnie obnażony.

    Trzeci punkt "na nie" to wiadomość, że Cassandra Claire pisała opowiadania na bazie Harrego Pottera, głównym bohaterem czyniąc przy tym Draco Malfoya. I z tych fanfików narodziła się później jej debiutancka trylogia. Rzeczywiście, jakby się przyjrzeć bliżej Miastu kości, odwołania do twórczości Rowling narzucają się same. Lekkie zżynanie z tego czy owego zdarza się pewnie każdemu autorowi, ale tutaj przekroczyło moim zdaniem pewne normy. Gdyby jeszcze styl był w porządku, nie czepiałabym się. Ale nie jest. Ani tak plastyczny, ani wciągający, ani wiarygodny jak ten w serii o nastoletnim czarodzieju.

    Czy książka ma zalety? Ma, oczywiście: jest dość lekka, dobrze zredagowana, świat przedstawiony jest bogaty w różne cuda wianki, świadczące o wyobraźni autorki. Jeśli ktoś nie wiedział o tych potterowych powiązaniach autorki, Harrego nie czytał, to na pewno będzie pod urokiem fabuły.

    Dla kogo?
    Chyba dla tych, dla których ta książka jest przeznaczona - starszej młodzieży, i to raczej tej bardziej bezkrytycznej. Ja sięgnęłam po Miasto kości, bo byłam ciekawa co też jest tak intensywnie promowane na księgarskich półkach (i to wcale nie młodzieżowych, a tych z fantastyką). Potem wypożyczyłam jeszcze drugi i trzeci tom - drugi zmogłam do połowy, trzeci przekartkowałam, żeby poznać zakończenie.

    Ocena:
    4/10

    Inna wersja życia, HANNA KOWALEWSKA

    niedziela, 21 listopada 2010

    6 komentarze
    Czwarta odsłona losów Matyldy.

    O czym jest?
    W tej książce główna bohaterka i narratorka - Matylda - próbuje uporać się z przeszłością. Zarówno z tą niedawną, o której mogliśmy czytać we wcześniejszych powieściach, jak i tą zamierzchłą, sięgającą jej dzieciństwa. Matylda ma niełatwe stosunki z rodziną - dla matki najważniejszy jest święty spokój, siostra jest pełna goryczy, ojczym Matyldy (z wzajemnością) nie cierpi, kuzyni od strony matki zazdroszczą jej spadku po babce, a kuzyni od strony ojca zostali dopiero przez nią odkryci, bo długi czas nie wiedziała nawet o ich istnieniu. Na tle tych rozmaitych relacji, zadawnionych pretensji i bolesnych wspomnień toczy się wątek główny: Matylda dostaje bowiem zdjęcia, które wskazują, że przez prawie rok, w wieku sześciu lat, nie mieszkała z matką.

    Nie wiem. Kolejne pytanie bez odpowiedzi. O matce wiedziałam równie mało, jak o przeszłości. Czy w innych rodzinach też tak jest? Same tajemnice? Szafy pełne trupów? Przemilczenia? Białe plamy? Tematu tabu? Luki w albumach z fotografiami?

    Co o niej sądzę?
    W Zawrociu zakochałam się bardzo dawno temu, po raz pierwszy czytałam tę książkę we wczesnych nastoletnich latach, a potem wielokrotnie do niej wracałam. Później ukazywały się kolejne* powieści o Matyldzie, i każdą byłam niemal tak samo zafascynowana. Proszę państwa, te książki mają styl. I to jaki! Bardzo subtelny, czasem poetycki; narracja jest introspektywna, intymna, niekiedy miałam wrażenie, że nawet dialogi są w jakiś sposób przez Matyldę przetworzone, "przemyślane". I ten styl właśnie sprawia, że wracam do Matyldy i do Zawrocia. Zaczynam czytać i znikam, nie mogę się oderwać póki nie skończę. Ostatnio naprawdę niewiele książek działa na mnie w ten sposób.

    W czwartej części roi się od bohaterów, każdy ma swoje pięć minut, co utrudniało trochę skupienie się na głównym wątku powieści. Wszyscy wydawali mi się tacy prawdziwi... Chyba każda kobieta natknęła się w którymś momencie na takiego "Igora", musiała radzić sobie z toksyczną "Paulą", pałającym żądzą zemsty "Jakubem", każda czuła, że musi zapomnieć o jakimś "Pawle". Samo życie, można by rzec, ale uchwycone jakoś tak ładnie, refleksyjnie. Hanna Kowalewska umie pokazywać to, czego nigdy nie zobaczymy w żadnym serialu: że życie jest wielowymiarowe i skomplikowane, że składa się z jednego wielkiego "co by było gdyby", że każdy człowiek, każda relacja jest jakąś cegiełką, bez której wszystko mogło by runąć.

    Książki Kowalewskiej zbierają różne recenzje, od zachwytów, po wzruszenie ramion. We mnie wzbudzają emocje i jakimś magicznym sposobem przenoszą w zupełnie inną rzeczywistość. Mam nadzieję, że będzie jeszcze jedna książka, domykająca pozostawione wątki. I znowu przyjdzie poczekać kilka lat...

    Dla kogo?
    Czytelników, którzy zaczęli spotkanie z Matyldą od tej książki, może czekać zawód, gdy sięgną po wcześniejsze. W każdej z nich przedstawiono bowiem to, co zostało już zdradzone w Innej wersji życia. Pierwsza to opowieść o babce i jej skomplikowanych relacjach z resztą rodziny, druga to wyjaśnienie zagadki śmierci ojca Matyldy, trzecia mówi o jej mężu i o Oldze. Te sprawy były bardzo znaczące w życiu bohaterki, nic więc dziwnego, że cały czas się do nich odwołuje. Lepiej więc czytać całą serię po kolei - wtedy można mieć przyjemność ze stopniowego odkrywania prawdy.

    Ocena:
    8/10

    *Chronologia dla zagubionych:
    1. Tego lata, w Zawrociu
    2. Góra śpiących węży
    3. Maska Arlekina
    4. Inna wersja życia

    Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe, ROBERT WEGNER

    piątek, 19 listopada 2010

    3 komentarze
    O tej książce zrobiło się głośno jakiś czas temu, zbiera bardzo dobre recenzję, więc i ja nie mogłam oprzeć się pokusie.


    O czym jest? 
    Osiem opowiadań rozparcelowano po równo: cztery traktują o przygodach kompani Górskiej Straży na północnych rubieżach Imperium Meekhańskiego, kolejne cztery o pewnym młodzieńcu, którego lud od wieków zamieszkuje skraj pustyni na południe od Imperium. Obie części łączą się ze sobą dość słabo: w pierwszej czytamy o pogłoskach dotyczących pewnej uzdolnionej magicznie dziewczyny, a w drugiej ową dziewczynę spotykamy. W tle dość wyraźnie widać wątek walki bogów, wielkiej wojny i ogólnie ogromnej zawieruchy, która zdarzyła się w przeszłości, i kto wie, czy nie zagraża Imperium obecnie. Jednym słowem - fantasy jak się patrzy.

    Co o niej sądzę?
    Ta książka wywołała we mnie tyle emocji, że nie wiem od czego zacząć. Jak można się chyba zorientować po recenzowanych przeze mnie książkach, lubię fantastykę, więc lektura czegoś, co odwołuje się do najlepszych tradycji tego gatunku, była dla mnie przyjemnością. Forma opowiadań wymusiła bardzo zwięzłe potraktowanie wielu tematów, co można pochwalić i zganić jednocześnie. Pochwalić - bo dużo rzeczy można w ten sposób upakować, i akcję, i historię świata przedstawionego, i sytuację polityczną, i opisy przyrody, no mnogo i różnorodnie się nam robi. Zganić - bo automatycznie te rzeczy muszą być często opowiedziane, zamiast pokazane, co czasami skutkuje ciągnącymi się na dwie strony wykładami.

    Ale! Mniejsza z tym! Dawno nie trafiłam na tak dobre polskie fantasy! Szczególnie podobała mi się pierwsza część i rudy porucznik. Druga część wypadła moim zdaniem słabiej, bo: od razu po pierwszym opowiadaniu znielubiłam bohatera (co za dziad, co za szumowina wstrętna, tak postąpić!), no i dlatego, że autor skupił się raczej na "braniu rozmachu" na opowieść o bogach i wojnach, zamiast na rozwoju głównej postaci.

    Jeśli miałabym się czegoś czepiać to małej ilości humoru (znacznie więcej go w Północy, co górale to górale jednak) i zbyt wielu scen z walką i wypływającymi bebechami w roli głównej. Jestem dziewczyną i choć lubię powzdychać do dzielnych żołnierzy tudzież wspaniale pojedynkujących się pustynnych wojowników, to doprawdy, czasem miałam ochotę powiedzieć dość. No i przeskakiwałam niektóre akapity, w tym także te z nagrodzonego Zajdlem opowiadania, w którym autor dokładnie opisuje kolejne szturmy konnicy, obronę piechoty i takie tam. Dobra, dzielni byli, ale ileż można o tym czytać? ;)

    Plusy tej książki wielokrotnie były już w różnych recenzjach podnoszone: styl, plastyczność opisów, wciągająca akcja, zapadający w pamięć bohaterowie, bogactwo wyobraźni w kreowaniu świata. Same smaczki. Rasowe fantasy, nie żadna gra konwencjami, zero wampirów, nawet śladowej ilości zwykłych nastolatków z problemami. Już sobie ostrzę ząbki na drugą część. :)

    Dla kogo?
    Myślę, że miłośnicy fantastyki już dawno mają lekturę za sobą. ;) Polecam więc wszystkim innym, którzy uważają, że polska fantastyka jest wstrętna i okropna - oto dowód, że się mylą! Chłopcy będą bardzo zadowoleni z lektury: żołnierskie życie, ciężki los wojownika, zero roztkliwiania się nad sobą, a wątek miłosny zakończony zanim zdążył się rozpocząć. Jeśli lubicie Sapkowskiego, polubicie i Wegnera, aczkolwiek uwaga - u tego drugiego próżno szukać sienkiewiczowszczyzny i tego unikalnego poczucia humoru. Ale i tak książka jest warta polecenia.

    Ocena:
    9/10

    Pod piracką flagą, MICHAEL CRICHTON

    środa, 17 listopada 2010

    5 komentarze
    W młodości, na dłuuuugo jeszcze przed szałem na Jacka Sparrowa, byłam fanką piratów. Zresztą, to właśnie przy lekturze "Kapitana Blooda" zaliczyłam pierwszą w życiu zarwaną noc. (Miałam 12 lat, był środek tygodnia, nie poszłam do szkoły i dostałam szlaban od rodziców.) A teraz zafundowałam sobie powrót do młodzieńczych fascynacji.

    O czym jest?
    Lądujemy na upalnej Jamajce, w Port Royal, gdzie roi się od indywiduów wszelkiego asortymentu. Jest rok 1665, więc Anglicy czasowo bratają się z Francuzami, za to nienawidzą Hiszpan. Poznajemy kapitana Charlesa Huntera, doświadczonego korsarza, który postanawia uskutecznić skok życia. Otóż okazuje się, że  Hiszpanie najprawdopodobniej pozostawili statek pełen złota cumujący w zatoczce małej wyspy, bronionej przez cieszącego się paskudną sławą dowódcę Cazallę.

    Hunter zbiera więc załogę: pirotechnika Czarnookiego Żyda, nawigatora Endersa, francuskiego zabójcę Sansona, bystrooką Lazue i niemego osiłka Maura. Razem wyruszają po skarb, mierząc się po drodze z mocą przeszkód. Wiadomo - a to jakiś niespodziewany atak i niewola, a to kraken krążący pod statkiem, a to przeprawa przez zdradziecką rafę koralową... Najgorsze jednak przyjdzie z najmniej spodziewanej strony, oto bowiem w Porcie Royal złowrogie siły już spiskują przeciw Hunterowi.

    Co o niej sądzę?
    Tę książkę napisał znany hollywódzki scenarzysta, twórca m.in. Parku Jurajskiego, co jest w dużej mierze odczuwalne podczas lektury. Styl, moi drodzy, jest ostry jak brzytwa w swoim minimalizmie i dosadności. W życiu nie czytałam tak skondensowanej prozy! Tysiące przygód, miejsc, opisów na... niespełna 350 stronach! Nie wiem jak autor to zrobił, ale jestem pod dużym wrażeniem.

    Oczywiście bohaterowie (a dokładnie ich psychologiczna głębia) na tym cierpią. Nie przeczytamy tu o rozterkach moralnych prześladujących tego czy owego, nie poczujemy jak własnych żalu czy żądzy zemsty. Te fragmenty, które mówią coś o bohaterach wyglądają mniej więcej tak:

    Sanson milczał przez chwilę.
    - Słyszałem - zaczął - że twój brat został pojmany przez Cazallę na statku handlowym. Słyszałem, że Cazalla powiesił go za ramiona, obciął mu jądra i wepchnął do ust, aż biedak się zadławił na śmierć.
    Hunter nie odpowiedział od razu.
    - Znam tę historię - mruknął w końcu.
    - I wierzysz w nią?
    - Tak.

    Mimo że jestem pełna podziwu dla stylu Crichtona, to brakowało mi w tej książce rozmachu. Może też wyrosłam już z karaibskich przygód, może za stara jestem na kibicowanie piratom, ale jakoś nie czułam się wciągnięta w ten wykreowany świat. No i brakowało mi takiego wątku miłosnego z przytupem, do tej pory pamiętam jak kapitan Blood się szarpał na myśl o Arabelli, a tu...? Książka jest jednak bardzo wciągająca i w takie późnolistopadowe wieczory to prawdziwa przyjemność poczytać o rozświetlonej słońcem powierzchni morza, na której majaczą tropikalne wyspy...

    Dla kogo?
    Dla wszystkich, którzy nie zapomnieli o dziecięcych marzeniach. Ja w wieku niedorosłym byłam prawdziwą awanturnicą, interesowali mnie piraci, Indianie, prywatni detektywi i Bohun. Małe kobietki i Emilka też oczywiście znajdowały miejsce w mym sercu, ale nie rozpalały tak wyobraźni. Miło czasem wrócić do tych dawnych fascynacji. Aż człowiek ma ochotę wygrzebać z czeluści biblioteczki Karola Maya...

    Ocena:
    7/10

    Przekraczająć granice, OKSANA PANKIEJEWA

    poniedziałek, 15 listopada 2010

    2 komentarze
    Fantastyka zza wschodniej granicy.

    O czym jest?
    Książka ma wielu bohaterów i dość trudno stwierdzić, który jest tym głównym. Generalnie zaczyna się od tego, że Olga, młoda dziarska Ukrainka, zostaje zamordowana, ale zamiast umrzeć, trafia do świata równoległego, pełnego magii, bohaterów, smoków i tego typu tałatajstwa. W świecie tym ludzie są przyzwyczajeni do takich "wizyt", Olga zostaje więc objęta programem przystosowawczym. A ponieważ głównym sprawcą jej przeniesienia jest królewski podopieczny (nieletni półelf), Olga trafia od razu pod skrzydła nielicznej rodziny królewskiej, zaznajamia się z dwórkami, przyjaciółmi monarchy itd itp.

    Jednak narracja rzadko kiedy jest prowadzona z punktu widzenia Ziemianki. Znacznie częściej na świat przedstawiony patrzymy oczami króla, jego błazna, królewskiej faworyty knującej złowrogie spiski, bohaterskiego paladyna, albo dwójki agentów specjalnych, którzy pałętają się po całym kontynencie w celu wypełnienia pewnej misji. Wszystkie historie się w którymś momencie zazębiają.

    Co o niej sądzę?
    Kupiłam tę książkę skuszona oczywiście okładką (Fabryka Słów z roku na rok robi je coraz lepsze), ale spodziewałam się chyba czegoś innego. To znaczy - nawet z mojego powyższego opisu wynika, że to takie typowe fantasy, gdzie przybysz z naszego świata musi dać sobie radę w tym magicznym i jeszcze przy okazji kogoś tam uratować. Ale tu zupełnie nie o to chodzi. Olga nie tylko nikogo nie ratuje, ale jeszcze jest źródłem kłopotów. Bohaterowie głównie ze sobą gadają - scen walk, akcji, jakiś wydarzeń, do których przywykliśmy w typowym fantasy, jest raczej mało. Przeszłość wielu bohaterów poznajemy poprzez opowieści, tworzą się więc takie subopowiadania. Cała fabuła jest skonstruowana na zasadzie wielu elementów, z których większość pod koniec zaczyna tworzyć w miarę spójną całość. (Niektóre wątki zostają otwarte i sobie beztrosko dyndają.)

    Teraz o bohaterach. I tu nie wiem, czy ja jestem jakąś kostyczną kujonką, przewrażliwioną nudziarą, czy jakieś różnice kulturowe wylazły, bo po prostu czytałam i oczom nie wierzyłam. Tam się wszyscy sekszą między sobą, na różnorakie sposoby i w dowolnych konfiguracjach! Tak naprawdę miałam wrażenie, że ze szczegółami opisane barabara stanowi główny temat rozmów bohaterów. Jeśli się zaś nie sekszą to piją wódkę. Wszyscy piją. Wódka jest traktowana jak u nas rosołek, a w Anglii herbata - dobra na wszystko, ukoi smutki, przegoni chandrę, wyleczy z przeziębienia. I przeklinają wszyscy równo, od króla po zbójcę.

    Język jest bardzo... jak by to powiedzieć... swojski. Prawie potoczny. Mnóstwo rusycyzmów, moim zdaniem, się wkradło, na przykład frazy pisane z dywizem ("raz-dwa", "ale tak zupełnie-zupełnie?"). Przez ten styl bohaterowie wydawali się anachroniczni, bo z jednej strony podkreślano, że ten świat to takie nasze średniowiecze, a z drugiej strony stosunki społeczne i język używany przez postacie zupełnie na to nie wskazywały.

    Generalnie trudno mi orzec, czy mi się ta książka podobała czy nie. Z jednej strony - była to zabawna lektura,  z drugiej - miałam ciągle wrażenie, że tych bohaterów pokręciło, autorka trochę przesadza, no i generalnie nie mam ochoty czytać o tym jak jedna z dwórek obsługiwała dwóch panów na raz, a największym skarbem króla jest jego wielkie przyrodzenie. Nosz kurde blade!

    Dla kogo?
    Chyba dla ludzi bardziej wyluzowanych ode mnie. ;) Czytałam "Wiedźmę" Olgi Gromyko i już tam styl był dość lekki, tutaj mamy to do kwadratu + barabara + nie tak dobrze skonstruowana intryga. Jednakże książkę dobrze się czyta i dla miłośników fantastyki ze wschodu będzie to pewnie gratka. :)

    Ocena: 
    6/10

    Holmes, Sherlock Holmes

    niedziela, 14 listopada 2010

    4 komentarze
    Kiedyś, na tylnej okładce Stulecia detektywów bodajże, przeczytałam taki cytat z Szymborskiej:

    Był czas, kiedy kochałam się w dwóch naraz: Bohunie i Sherlocku Holmesie. Bohun zobojętniał mi wcześniej. Sam sobie zresztą był winien, miał oczy tylko dla Heleny. Pozostał Sherlock, niezłomny kawaler, serce wolne. Niewinności mojej nie niepokoił jeszcze fakt, że Sherlock mieszka od lat z dr. Watsonem. Co prawda i ta miłość wkrótce mi przeszła, ale pozostał sentyment i przekonanie, że nikt już nigdy ani w powieści, ani w życiu genialnemu detektywowi nie dorówna. Tytan intuicji! Gigant dedukcji! Ze śladu stopy na piasku zgadywał, że morderca zapuścił sobie właśnie rude bokobrody, a ze sposobu, w jaki dama przykładała lorgnon do oczu, wnioskował nieomylnie, że jej dziadek zmarł pięćdziesiąt lat temu w Indiach.

    Jak bardzo zgadzam się z Poetką! Podlotkiem będąc, wzdychałam do tych samych bohaterów. Tyle że mnie przeszedł szybciej Sherlock, Bohun rozpalał me serce znacznie dłużej.
    Teraz sytuacja uległa zmianie. A to z powodu dwóch filmów:

    Sherlocka Holmesa Guya Ritchego zna chyba każdy.




    Ale pewnie znacznie mniej osób słyszało o tym, że BBC wyprodukowało trzyodcinkowy (każdy odcinek trwa 1,5h) serial o Holmesie, rozgrywający się w naszych czasach, pt. Sherlock.



    Ja się w tym serialu absolutnie zakochałam. Myślałam, że co jak co, ale Sherlock Holmes w naszych czasach nie przejdzie, ale myliłam się na całej linii. W trzech filmach jest tyle odwołań do opowiadań i powieści sir Artura Conan Doyle'a, tyle przemyconych smaczków, tyle prawdy o przedstawionych bohaterach, że z całą pewnością mogę stwierdzić: Guy Ritchie się chowa! No i aktor grający Sherlocka ma naprawdę ładny głos... :)
    Serial można albo nabyć drogą kupna na Allegro bądź Amazon.co.uk*, albo też ścią... doznać jasnowidzącej wizji przed ekranem komputera.

    W każdym razie, pragnąc wyśledzić wszystkie nawiązania do książek, które twórcy serialu skrzętnie poupychali tu i tam, postanowiłam odświeżyć sobie lekturę twórczości Conan Doyle'a. Radość moja była ogromna, gdy w taniej książce natknęłam się na to:


    Książka jest grubaśna i nieporęczna, więc czytam ją powoli, przy okazji konsultując co poniektóre rzeczy z oryginałem. No i czekam na następny sezon serialu, który BBC wypuści, niestety, dopiero we wrześniu!

    *Swoją drogą, niedawno odkryłam, że brytyjski Amazon dostarcza niemal wszystkie książki i filmy do Polski ZA DARMO. I'm in heaven!