Miasto kości, CASSANDRA CLARE

wtorek, 23 listopada 2010

Pierwsza część trylogii fantasy przeznaczonej dla "starszej młodzieży".

O czym jest?
Młoda dziewczyna, Clary, poznaje przypadkiem trójkę swoich rówieśników: złotowłosego mruka Jace'a oraz rodzeństwo Aleca i Isabelle. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że:
1) nikt oprócz Clary ich nie widzi;
2) cała trójka jest akurat w trakcie zabijania jakiegoś nastolatka.
Otóż, jak się szybko okazuje, nie nastolatek to, a okropny demon, od którego bohaterowie chcą uwolnić ludzkość, a Clary niepotrzebnie im w tym zawadza. Tak zaczyna się cała polka - Clary i jej przyjaciel Simon dowiadują się o istnieniu całej masy baśniowych istot: wampirów i wilkołaków, półaniołów, demonów, czarodziejów, wróżek i kogo tam jeszcze da się wymyślić. Wszyscy sobie żyją między niczego nieświadomymi ludźmi, a nad tym, żeby im nie zagrażali, czuwają Nefilim, wspomniane wyżej półanioły. Jace, Alec i Isabelle to młodociany narybek półanielskiego przyczółku w Nowym Jorku.

Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy okazuje się że:
1) mama Clary na bank ma coś z półaniołami wspólnego, zważywszy na to, że znika w podejrzanych okolicznościach, a zamiast niej Clary znajduje w mieszkaniu krwiożerczego zombiaka;
2) paskudny rasista Valentine, sprawca jeszcze nie tak odległego rozłamu wśród Nefilim, może wcale nie być tak martwy jak wszyscy sądzą.

Co o niej sądzę?
Nie jest to literatura wysokich lotów, ale byłaby całkiem w porządku, gdyby nie dwie rzeczy, widoczne podczas czytania i trzecia, stanowiąca gwóźdź do trumny, o której dowiedziałam się z goodreads.com. Zacznijmy od braków wewnętrznych: w tej książce wydarzenie goni wydarzenie i to nie w tym pozytywnym sensie, gdy po prostu nawarstwienie akcji nie pozwala człowiekowi jeść ani spać. Chodzi o ten rodzaj fabularnego tempa, w którym bohaterowie miotają się w te i wewte, bez refleksji i odpoczynku, bez jakiegoś namysłu nad tym co było, co się wydarzyło i jak to zmienia ich życie. Nie uwierzyłam w te postacie

Drugą denerwującą sprawą był Jace, a dokładnie sposób, w jaki autorka ukazuje jego relacje z Clary. Te cwaniackie odzywki, które miały wyjść "gburowato ale seksownie", okazały się okropnie drętwe. Niby taki drobiazg, a irytował mnie okropnie podczas czytania. Cały wysiłek autorki, żeby nadać jej ulubionemu bohaterowi rys "zniewalającego skurczybyka", leżał przede mną bezwstydnie obnażony.

Trzeci punkt "na nie" to wiadomość, że Cassandra Claire pisała opowiadania na bazie Harrego Pottera, głównym bohaterem czyniąc przy tym Draco Malfoya. I z tych fanfików narodziła się później jej debiutancka trylogia. Rzeczywiście, jakby się przyjrzeć bliżej Miastu kości, odwołania do twórczości Rowling narzucają się same. Lekkie zżynanie z tego czy owego zdarza się pewnie każdemu autorowi, ale tutaj przekroczyło moim zdaniem pewne normy. Gdyby jeszcze styl był w porządku, nie czepiałabym się. Ale nie jest. Ani tak plastyczny, ani wciągający, ani wiarygodny jak ten w serii o nastoletnim czarodzieju.

Czy książka ma zalety? Ma, oczywiście: jest dość lekka, dobrze zredagowana, świat przedstawiony jest bogaty w różne cuda wianki, świadczące o wyobraźni autorki. Jeśli ktoś nie wiedział o tych potterowych powiązaniach autorki, Harrego nie czytał, to na pewno będzie pod urokiem fabuły.

Dla kogo?
Chyba dla tych, dla których ta książka jest przeznaczona - starszej młodzieży, i to raczej tej bardziej bezkrytycznej. Ja sięgnęłam po Miasto kości, bo byłam ciekawa co też jest tak intensywnie promowane na księgarskich półkach (i to wcale nie młodzieżowych, a tych z fantastyką). Potem wypożyczyłam jeszcze drugi i trzeci tom - drugi zmogłam do połowy, trzeci przekartkowałam, żeby poznać zakończenie.

Ocena:
4/10

0 komentarze:

Prześlij komentarz