Filmy filmy filmy, cz. 2

wtorek, 30 listopada 2010

4 komentarze
Moje niedawne seanse: :)

1. Easy A/ Łatwa dziewczyna
Szczerze mówiąc, myślałam, że trafię na kolejną głupią komedię dla nastolatków, ale naprawdę miło się rozczarowałam! Ten film łamie kilka schematów: bohaterką jest inteligentna i pewna siebie dziewczyna, która ma wspaniałą rodzinę i nie musi potwierdzać swojego poczucia wartości tym, że pokocha ją jakiś książę z bajki. Poza tym jest autentycznie miła i ma dobre serce, a jej prześladowczynią nie jest wcale "najpopularniejsza dziewczyna z High School", tylko banda nawiedzonych dewotów. Opowieść zaczyna się od niewinnego kłamstwa: Olive, naciskana przez pseudoprzyjaciółkę, mówi, że w ostatni weekend straciła dziewictwo podczas "jednorazowej nocy". Plotka rozprzestrzenia się na całą szkołę, a Olive z różnych względów postanawia ją podtrzymywać. W końcu zyskuje sobie naaaprawdę złą reputację, ALE potrafi sobie z tym poradzić, i to z wdziękiem i humorem. Podobał mi się brak przesadyzmu i całkiem dużo naturalności w zachowaniu i dialogach postaci. No i rodzice Olive - odjazdowi! :)


2. Tara road/ Droga do Tary
Jest to ekranizacja powieście Maeve Binchy. Opowiada o dwóch kobietach: Irlandce Rii, która dowiedziała się właśnie o zdradzie męża i Amerykance Marlin, która przeżywa żałobę po nastoletnim synu. Los splata ich ścieżki niespodziewanie, kiedy obie postanawiają wymienić się na dwa miesiące domami (tak, dokładnie jak w Holiday :). Zmiana miejsca pobytu to znana recepta na chore serce, a i w tym przypadku, jak można się domyślać, przyniosła pozytywne skutki. W tle mamy jeszcze malwersacje męża Rii i zakończenie, które można określić jako: kobiety rządzą! Film w sam raz na przyjemne, niedzielne przedpołudnie.


3. Robin Hood
Długo się zbierałam, aby obejrzeć ten film, bo myślałam, że będzie nudnawy i pełen patosu. A tu wcale nie! Historia skupia się w dużej mierze na międzynarodowej polityce i wojnie, w której Robin jest tylko małym kamykiem, zdolnym jednakowoż poruszyć lawinę. Podobało mi się to, że został on przedstawiony jako łapserdak, szaławiła i awanturnik, a nie, jak to bywało w innych filmach, rycerz bez skazy. (Ej, no w końcu mówimy o Księciu Złodziei, napuszona mina Kevina Costnera jakoś nigdy mi do tego nie pasowała.) Oczywiście nie obyło się w jednym momencie od typowo hollywoodzkiej przemowy ku pokrzepieniu serc oraz zupełnie bezsensownej, za to efektownej bitwy. Ale niech! I tak film wychodzi na plus.


4. Breakfast with Scot/ Śniadanie ze Scotem
Ten film sprawił, że przez chwilę zapragnęłam być mężczyzną i wyjść za geja. :P Opowiada o męsko-męskiej parze: spokojnym, dobrze ułożonym prawniku Samie i byłym mistrzu gry w hokeja, obecnie sportowym prezenterze, Eriku. Ich życie się zmienia w momencie, gdy Sam zostaje obarczony opieką nad Scotem - synem zmarłej partnerki swojego brata, który obecnie przebywa w Rio i w nosie ma udawanie tatusia. Scot jest naprawdę dziwny. Plakat obok nie oddaje ani trochę jego dziwności: skłonności do śpiewania kolęd w październiku, noszenia biżuterii i przytulania się do każdego, nawet do swoich prześladowców. Eric mówi nawet do Sama, że Scot prawdopodobnie jest gejem (ale to nie nasza wina, dodaje, już wcześniej taki był!) No i tu leży pies pogrzebany: Erica, który generalnie swoją orientację utrzymuje w tajemnicy, Scot denerwuje i zawstydza. Doprowadza do szału. Trudno mu zaakceptować jego inność. I chyba właśnie o tym jest ten cały film: o akceptacji i miłości, która idzie z nią w parze. Naprawdę mi się podobał!


5. The Sorcerer's Apprentice/ Uczeń czarnoksiężnika
Disnejowska produkcja z Nicolasem Cage'm i Monicą Bellucci trochę mnie rozczarowała. W końcu, hej, Piraci z Karaibów to też Disney, a wyszło znacznie lepiej. Tutaj miałam wrażenie, że ktoś przeczytał podręcznik "jak pisać komercyjny scenariusz" i wprowadził go w życie. Główny bohater, Dave, to typowy student-umysłowiec, uzdolniony fizycznie (fizycznie od fizyki, nie od mięśni) kujon, który zakochuje się w koleżance humanistce. Historia nie byłaby może tak ekscytująca, gdyby nie to, że po drodze nasz bohater okazuje się potomkiem Merlina, zdolnym władać potężnymi magicznymi mocami. Tę radosną wieść przekazuje mu czarownik Baltazar Blake (tak, ta postać to wypisz wymaluj połączenie profesora Baltazara Gąbki i Syriusza Blake'a!), którego Dave zostaje uczniem. Razem muszą stawić czoła wrogom i wygrać miłość dziewczyny (każdy ma swoją dziewczynę i swoją miłość oczywiście). Niezłe, ale okropnie przewidywalne.


6. The Merry Gentelman
To jest dość niezwykła opowieść. Oto Kate, bita przez męża, ucieka od niego w siną dal i instaluje się w zupełnie nowym dla niej, nieznanym mieście. Nie lubi pytań o przeszłość, nie chce się wiązać z żadnym mężczyzną. Kiedy poznaje Franka - mężczyznę, który pomaga jej wnieść do mieszkania choinkę, jest mu wdzięczna za nienarzucanie się i milczące wsparcie. Tyle że Frank, moi mili, jest seryjnym zabójcą z lekkimi skłonnościami samobójczymi. Po swojej ostatniej "robocie" miał już skakać z dachu, kiedy powstrzymał go krzyk Kate - wtedy właśnie zobaczył ją po raz pierwszy. Kate zupełnie nie rozpoznaje Franka, a Frank, sam chyba siebie zaskakując, obdarza ją przyjaźnią. Nie obędzie się oczywiście bez perypetii, bo w śledztwo w sprawie zabójstw jest zaangażowany sprytny policjant, który na dodatek zaczyna czuć coś do Kate. Jest to cichy film, bez żadnych fajerwerków, operujący obrazami, mimiką twarzy, spojrzeniami. Trochę mnie denerwowała Kate, z tym swoim syndromem wiecznej ofiary, za to Frank był naprawdę słodki. Trochę inny bożonarodzeniowy film.

7. The Killers/ Pan i pani Kiler
Ashton Kutcher to ciacho, Katherine Heigl też jest niczego sobie i już dla tej dwójki warto obejrzeć ten film. Kutcher w roli Spencera jest po prostu rozbrajający, gdy robi słodkie oczy do Jen, swojej żony, niezgrabnie próbując jej wyjaśnić, dlaczego zataił przed nią dość ważną rzecz. Taką mianowicie, że przed poznaniem jej pracował jako szpieg. Rzecz wychodzi na jaw, kiedy dawni mocodawcy Spencera chcą się z nim skontaktować, a z bliżej niezidentyfikowanych powodów dom naszego małżeństwa nawiedza cała horda płatnych zabójców, pragnących fachowo  ich ustrzelić. To chyba nowy rodzaj komedii romantycznych, stworzony po to, by bawić i męską, i żeńską widownię. Nie wyszło źle.

Opętanie, A. S. BYATT

sobota, 27 listopada 2010

6 komentarze
A więc przyszła i na mnie kolej. Dałam się opętać Opętaniu. :)

O czym jest?
A. S. Byatt stworzyła coś w rodzaju literackiego science fiction. W jej opowieści dziewiętnastowieczny poeta Randolph Henry Ash zajmuje poczytne miejsce w panteonie angielskich mistrzów pióra, a ruchy feministyczne za jedną ze swoich ikon uznają współczesną Ashowi pisarkę Christabel LaMotte. Życie i twórczość obojga są poddawane wnikliwym studiom, i to zarówno w ich ojczyźnie jak i po drugiej stronie Atlantyku, co wywołuje sporo napięć  pomiędzy środowiskami akademickimi na starym i nowym kontynencie.

Historia rozpoczyna się od odkrycia. Roland, zajmujący się Ashem doktorant, biedny jak mysz kościelna i tkwiący w niezbyt szczęśliwym związku, znajduje w starym bibliotecznym woluminie brudnopisy listów wielkiego poety do nieznanej damy. I kradnie je, pchnięty nagłym impulsem. Ową damą jest prawdopodobnie panna LaMotte, której do tej pory zupełnie z Ashem nie kojarzono. Roland zwraca się o pomoc do Maud Bailey, badającej życie LaMotte, a potem razem podążają tropem tajemniczych listów, odkrywając prawdę o obydwojgu wiktoriańskich twórcach.

Co o niej sądzę?
Ta książka nie wciągnęła mnie od samego początku. Owszem, zachwyciła stylem, pomysłem i oryginalnością, ale nie sprawiła, że nie mogłam się od niej oderwać. Przeszkadzali mi z początku bohaterowie, jacyś niezdecydowani i problematyczni, przeszkadzała wiktoriańska stylizacja w korespondencji Asha i LaMotte, nie podobało się trochę prześmiewcze przedstawienie życia naukowego. Roland i Maud zamiast rozejrzeć się wokół siebie, siedzą z nosem w stęchłych dokumentach, zamiast zrobić coś ze swoim życiem, zanurzają się w cudze, dawno minione. Ale potem wszystko nagle zaczęło nabierać sensu. Klocuszki, z których zbudowana jest powieść, te listy i dzienniki, rozmyślania i retrospekcje, przeskakiwanie w czasie i przestrzeni - to w którymś momencie zaczęło się pięknie układać. Tak pięknie, że na policzki wystąpiły mi rasowe, wiktoriańskie rumieńce.

Narracja jest dość oryginalna (postmodernistyczna, jeśli mogę użyć tego modnego słowa), ale szybko można się do niej przyzwyczaić choć, szczerze mówiąc, nie zdzierżyłam tych wszystkich poematów i tylko przeskakiwałam je wzrokiem. Ten narracyjny zabieg sprawia, że bohaterowie wydają sięjeszcze bliżsi, jeszcze prawdziwsi. Uderzyła mnie zręczność autorki, z którą plecie ona ich losy. Obie pary, dwudziestowieczna i dziewiętnastowieczna, są połączone międzyczasową więzią, jakby stanowiły swoje lustrzane odbicia. W tej powieści nie ma zbędnych elementów, każdy klocek prędzej czy później znajduje swoje miejsce.

Dla kogo?
To jest opowieść o miłości i literaturze, połączonych i zaplątanych. Każdy, kto ceni sobie obie te rzeczy znajdzie wielką przyjemność w lekturze. Dla miłośników wiktoriańskich klimatów to pozycja obowiązkowa - na początku oglądamy co prawda ten dziewiętnastowieczny świat trochę z daleka, bardziej z perspektywy Rolanda-badacza, jednak w miarę czytania zagłębiamy się w niego coraz bardziej i bardziej. Klimat tej książki jest niesamowity!

Ocena:
9/10

PS. Słuchacie muzyki podczas lektury książek? Ja robię to nieczęsto, ponieważ zazwyczaj muzyka mnie rozprasza. Jednak w tych rzadkich wypadkach zawsze później dany album/piosenki natychmiast kojarzą mi się z określoną powieścią, z jej klimatem i stylem. Opętanie czytałam słuchając albumu francuskiej artystki Zaz. Jest cudny!

Piosenka 1.
Piosenka 2.


Piosenka 3, z naprawdę pięknym tekstem.

Zagadka Katyliny, STEVEN SAYLOR

piątek, 26 listopada 2010

6 komentarze
Podróże w czasie - część pierwsza. ;) Panowie i panie, proszę zapiąć pasy, cofamy się o 20,5 wieku...

O czym jest?
Steven Saylor napisał serię kryminałów historycznych, a Zagadka Katyliny jest trzecią jej częścią. Świat chylącej się do upadku Republiki poznajemy dzięki Gordianusowi Poszukiwaczowi, który stanowi w pewnym sensie prototyp współczesnego detektywa. Wykonuje on różne zadania dla możnych Rzymian: docieka prawdy, wynajduje różnorakie informacje.

W Zagadce Katyliny autor, z wykształcenia historyk, opisuje niespokojne czasy końca konsulatu Cycerona i okres buntu wywołanego przez gorącokrwistego patrycjusza, Katylinę. Oprócz tych dwóch, bardzo plastycznie pokazanych postaci, poznajemy też zręcznego polityka Cezara, bajecznie bogatego Krassusa i inne wielkie osobistości tamtych czasów. Równocześnie jednak towarzyszymy Gordianusowi w jego codziennym życiu, w Rzymie i na prowincji, zanurzając się w ten dawno miniony, fascynujący świat.

Co o niej sądzę?
Niewątpliwą zaletą książki (tej, jak i pozostałych z serii) są realia historyczne, przedstawione z niezwykłą dokładnością i rozmachem. Rzym u progu cesarstwa był miastem fascynującym: ogromnym, tętniącym życiem organizmem, a ja dzięki Saylorowi na chwilę poczułam jego atmosferę. Polityka i stosunki społeczne tak różne od naszych, a jednocześnie tak podobne! Mentalność - to przekonanie o wyższości cywilizacyjnej nad resztą świata, zadufanie w sobie, przeświadczenie o technologicznym rozwoju - jakże podobna do naszej. Z niedowierzaniem czytałam o machinacjach na szczytach władzy, o korupcji i podwójnych standardach, o spiskach i populizmie... i zastanawiałam się czy to rzeczywiście minęło...? Czy też raczej jest wpisane w naturę ludzką i obecne w każdym pokoleniu, w każdym czasie?

Gordianus jest w pewnym sensie postacią anachroniczną - ma bliskie nam, nowoczesne poglądy na temat niewolnictwa (widzi w niewolnikach ludzi, a nie bydło), małżeństwa (kocha swoją żonę i jest jej wierny), polityki (wszyscy kłamią, tylko niektórzy więcej, a niektórzy mniej). Jest nieufny, trochę zgorzkniały, a wobec Rzymu ma uczucia ambiwalentne: czuje niesmak i dumę jednocześnie. Ma niejednoznaczny charakter i często sam siebie zaskakuje, co czyni go ciekawą postacią.

Ta książka to kryminał tylko na jednym poziomie. Wątek zagadki pt. "kto zabił" jest tak naprawdę poboczny, o wiele ważniejsza jest tytułowa zagadka Katyliny, którą on sam zadał Gordianusowi, a która dotyczy kondycji państwa. I tak naprawdę o tym właśnie jest ta powieść, o dylematach władzy, mechanizmach rozkładu państwa, teorii "mniejszego zła". Trafiła do mnie. 

Dla kogo?
Dla osób lubiących podróże w czasie. :) To nie jest typowa książka historyczna - w końcu mówimy o kryminale - ale dzięki kompetencjom autora, zamienia się w prawdziwą historyczną ucztę. Znajdziecie w niej przeróżne smaczki, od takich szczegółów jak jadłospis starożytnych, po główne wątki senackiej przemowy Cycerona. Myślę, że Saylorowi udało się zachować tę rzadką równowagę pomiędzy zabawą, a pożytkiem.


Ocena:
8/10

Miasto kości, CASSANDRA CLARE

wtorek, 23 listopada 2010

0 komentarze
Pierwsza część trylogii fantasy przeznaczonej dla "starszej młodzieży".

O czym jest?
Młoda dziewczyna, Clary, poznaje przypadkiem trójkę swoich rówieśników: złotowłosego mruka Jace'a oraz rodzeństwo Aleca i Isabelle. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że:
1) nikt oprócz Clary ich nie widzi;
2) cała trójka jest akurat w trakcie zabijania jakiegoś nastolatka.
Otóż, jak się szybko okazuje, nie nastolatek to, a okropny demon, od którego bohaterowie chcą uwolnić ludzkość, a Clary niepotrzebnie im w tym zawadza. Tak zaczyna się cała polka - Clary i jej przyjaciel Simon dowiadują się o istnieniu całej masy baśniowych istot: wampirów i wilkołaków, półaniołów, demonów, czarodziejów, wróżek i kogo tam jeszcze da się wymyślić. Wszyscy sobie żyją między niczego nieświadomymi ludźmi, a nad tym, żeby im nie zagrażali, czuwają Nefilim, wspomniane wyżej półanioły. Jace, Alec i Isabelle to młodociany narybek półanielskiego przyczółku w Nowym Jorku.

Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy okazuje się że:
1) mama Clary na bank ma coś z półaniołami wspólnego, zważywszy na to, że znika w podejrzanych okolicznościach, a zamiast niej Clary znajduje w mieszkaniu krwiożerczego zombiaka;
2) paskudny rasista Valentine, sprawca jeszcze nie tak odległego rozłamu wśród Nefilim, może wcale nie być tak martwy jak wszyscy sądzą.

Co o niej sądzę?
Nie jest to literatura wysokich lotów, ale byłaby całkiem w porządku, gdyby nie dwie rzeczy, widoczne podczas czytania i trzecia, stanowiąca gwóźdź do trumny, o której dowiedziałam się z goodreads.com. Zacznijmy od braków wewnętrznych: w tej książce wydarzenie goni wydarzenie i to nie w tym pozytywnym sensie, gdy po prostu nawarstwienie akcji nie pozwala człowiekowi jeść ani spać. Chodzi o ten rodzaj fabularnego tempa, w którym bohaterowie miotają się w te i wewte, bez refleksji i odpoczynku, bez jakiegoś namysłu nad tym co było, co się wydarzyło i jak to zmienia ich życie. Nie uwierzyłam w te postacie

Drugą denerwującą sprawą był Jace, a dokładnie sposób, w jaki autorka ukazuje jego relacje z Clary. Te cwaniackie odzywki, które miały wyjść "gburowato ale seksownie", okazały się okropnie drętwe. Niby taki drobiazg, a irytował mnie okropnie podczas czytania. Cały wysiłek autorki, żeby nadać jej ulubionemu bohaterowi rys "zniewalającego skurczybyka", leżał przede mną bezwstydnie obnażony.

Trzeci punkt "na nie" to wiadomość, że Cassandra Claire pisała opowiadania na bazie Harrego Pottera, głównym bohaterem czyniąc przy tym Draco Malfoya. I z tych fanfików narodziła się później jej debiutancka trylogia. Rzeczywiście, jakby się przyjrzeć bliżej Miastu kości, odwołania do twórczości Rowling narzucają się same. Lekkie zżynanie z tego czy owego zdarza się pewnie każdemu autorowi, ale tutaj przekroczyło moim zdaniem pewne normy. Gdyby jeszcze styl był w porządku, nie czepiałabym się. Ale nie jest. Ani tak plastyczny, ani wciągający, ani wiarygodny jak ten w serii o nastoletnim czarodzieju.

Czy książka ma zalety? Ma, oczywiście: jest dość lekka, dobrze zredagowana, świat przedstawiony jest bogaty w różne cuda wianki, świadczące o wyobraźni autorki. Jeśli ktoś nie wiedział o tych potterowych powiązaniach autorki, Harrego nie czytał, to na pewno będzie pod urokiem fabuły.

Dla kogo?
Chyba dla tych, dla których ta książka jest przeznaczona - starszej młodzieży, i to raczej tej bardziej bezkrytycznej. Ja sięgnęłam po Miasto kości, bo byłam ciekawa co też jest tak intensywnie promowane na księgarskich półkach (i to wcale nie młodzieżowych, a tych z fantastyką). Potem wypożyczyłam jeszcze drugi i trzeci tom - drugi zmogłam do połowy, trzeci przekartkowałam, żeby poznać zakończenie.

Ocena:
4/10

Inna wersja życia, HANNA KOWALEWSKA

niedziela, 21 listopada 2010

6 komentarze
Czwarta odsłona losów Matyldy.

O czym jest?
W tej książce główna bohaterka i narratorka - Matylda - próbuje uporać się z przeszłością. Zarówno z tą niedawną, o której mogliśmy czytać we wcześniejszych powieściach, jak i tą zamierzchłą, sięgającą jej dzieciństwa. Matylda ma niełatwe stosunki z rodziną - dla matki najważniejszy jest święty spokój, siostra jest pełna goryczy, ojczym Matyldy (z wzajemnością) nie cierpi, kuzyni od strony matki zazdroszczą jej spadku po babce, a kuzyni od strony ojca zostali dopiero przez nią odkryci, bo długi czas nie wiedziała nawet o ich istnieniu. Na tle tych rozmaitych relacji, zadawnionych pretensji i bolesnych wspomnień toczy się wątek główny: Matylda dostaje bowiem zdjęcia, które wskazują, że przez prawie rok, w wieku sześciu lat, nie mieszkała z matką.

Nie wiem. Kolejne pytanie bez odpowiedzi. O matce wiedziałam równie mało, jak o przeszłości. Czy w innych rodzinach też tak jest? Same tajemnice? Szafy pełne trupów? Przemilczenia? Białe plamy? Tematu tabu? Luki w albumach z fotografiami?

Co o niej sądzę?
W Zawrociu zakochałam się bardzo dawno temu, po raz pierwszy czytałam tę książkę we wczesnych nastoletnich latach, a potem wielokrotnie do niej wracałam. Później ukazywały się kolejne* powieści o Matyldzie, i każdą byłam niemal tak samo zafascynowana. Proszę państwa, te książki mają styl. I to jaki! Bardzo subtelny, czasem poetycki; narracja jest introspektywna, intymna, niekiedy miałam wrażenie, że nawet dialogi są w jakiś sposób przez Matyldę przetworzone, "przemyślane". I ten styl właśnie sprawia, że wracam do Matyldy i do Zawrocia. Zaczynam czytać i znikam, nie mogę się oderwać póki nie skończę. Ostatnio naprawdę niewiele książek działa na mnie w ten sposób.

W czwartej części roi się od bohaterów, każdy ma swoje pięć minut, co utrudniało trochę skupienie się na głównym wątku powieści. Wszyscy wydawali mi się tacy prawdziwi... Chyba każda kobieta natknęła się w którymś momencie na takiego "Igora", musiała radzić sobie z toksyczną "Paulą", pałającym żądzą zemsty "Jakubem", każda czuła, że musi zapomnieć o jakimś "Pawle". Samo życie, można by rzec, ale uchwycone jakoś tak ładnie, refleksyjnie. Hanna Kowalewska umie pokazywać to, czego nigdy nie zobaczymy w żadnym serialu: że życie jest wielowymiarowe i skomplikowane, że składa się z jednego wielkiego "co by było gdyby", że każdy człowiek, każda relacja jest jakąś cegiełką, bez której wszystko mogło by runąć.

Książki Kowalewskiej zbierają różne recenzje, od zachwytów, po wzruszenie ramion. We mnie wzbudzają emocje i jakimś magicznym sposobem przenoszą w zupełnie inną rzeczywistość. Mam nadzieję, że będzie jeszcze jedna książka, domykająca pozostawione wątki. I znowu przyjdzie poczekać kilka lat...

Dla kogo?
Czytelników, którzy zaczęli spotkanie z Matyldą od tej książki, może czekać zawód, gdy sięgną po wcześniejsze. W każdej z nich przedstawiono bowiem to, co zostało już zdradzone w Innej wersji życia. Pierwsza to opowieść o babce i jej skomplikowanych relacjach z resztą rodziny, druga to wyjaśnienie zagadki śmierci ojca Matyldy, trzecia mówi o jej mężu i o Oldze. Te sprawy były bardzo znaczące w życiu bohaterki, nic więc dziwnego, że cały czas się do nich odwołuje. Lepiej więc czytać całą serię po kolei - wtedy można mieć przyjemność ze stopniowego odkrywania prawdy.

Ocena:
8/10

*Chronologia dla zagubionych:
1. Tego lata, w Zawrociu
2. Góra śpiących węży
3. Maska Arlekina
4. Inna wersja życia

Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe, ROBERT WEGNER

piątek, 19 listopada 2010

3 komentarze
O tej książce zrobiło się głośno jakiś czas temu, zbiera bardzo dobre recenzję, więc i ja nie mogłam oprzeć się pokusie.


O czym jest? 
Osiem opowiadań rozparcelowano po równo: cztery traktują o przygodach kompani Górskiej Straży na północnych rubieżach Imperium Meekhańskiego, kolejne cztery o pewnym młodzieńcu, którego lud od wieków zamieszkuje skraj pustyni na południe od Imperium. Obie części łączą się ze sobą dość słabo: w pierwszej czytamy o pogłoskach dotyczących pewnej uzdolnionej magicznie dziewczyny, a w drugiej ową dziewczynę spotykamy. W tle dość wyraźnie widać wątek walki bogów, wielkiej wojny i ogólnie ogromnej zawieruchy, która zdarzyła się w przeszłości, i kto wie, czy nie zagraża Imperium obecnie. Jednym słowem - fantasy jak się patrzy.

Co o niej sądzę?
Ta książka wywołała we mnie tyle emocji, że nie wiem od czego zacząć. Jak można się chyba zorientować po recenzowanych przeze mnie książkach, lubię fantastykę, więc lektura czegoś, co odwołuje się do najlepszych tradycji tego gatunku, była dla mnie przyjemnością. Forma opowiadań wymusiła bardzo zwięzłe potraktowanie wielu tematów, co można pochwalić i zganić jednocześnie. Pochwalić - bo dużo rzeczy można w ten sposób upakować, i akcję, i historię świata przedstawionego, i sytuację polityczną, i opisy przyrody, no mnogo i różnorodnie się nam robi. Zganić - bo automatycznie te rzeczy muszą być często opowiedziane, zamiast pokazane, co czasami skutkuje ciągnącymi się na dwie strony wykładami.

Ale! Mniejsza z tym! Dawno nie trafiłam na tak dobre polskie fantasy! Szczególnie podobała mi się pierwsza część i rudy porucznik. Druga część wypadła moim zdaniem słabiej, bo: od razu po pierwszym opowiadaniu znielubiłam bohatera (co za dziad, co za szumowina wstrętna, tak postąpić!), no i dlatego, że autor skupił się raczej na "braniu rozmachu" na opowieść o bogach i wojnach, zamiast na rozwoju głównej postaci.

Jeśli miałabym się czegoś czepiać to małej ilości humoru (znacznie więcej go w Północy, co górale to górale jednak) i zbyt wielu scen z walką i wypływającymi bebechami w roli głównej. Jestem dziewczyną i choć lubię powzdychać do dzielnych żołnierzy tudzież wspaniale pojedynkujących się pustynnych wojowników, to doprawdy, czasem miałam ochotę powiedzieć dość. No i przeskakiwałam niektóre akapity, w tym także te z nagrodzonego Zajdlem opowiadania, w którym autor dokładnie opisuje kolejne szturmy konnicy, obronę piechoty i takie tam. Dobra, dzielni byli, ale ileż można o tym czytać? ;)

Plusy tej książki wielokrotnie były już w różnych recenzjach podnoszone: styl, plastyczność opisów, wciągająca akcja, zapadający w pamięć bohaterowie, bogactwo wyobraźni w kreowaniu świata. Same smaczki. Rasowe fantasy, nie żadna gra konwencjami, zero wampirów, nawet śladowej ilości zwykłych nastolatków z problemami. Już sobie ostrzę ząbki na drugą część. :)

Dla kogo?
Myślę, że miłośnicy fantastyki już dawno mają lekturę za sobą. ;) Polecam więc wszystkim innym, którzy uważają, że polska fantastyka jest wstrętna i okropna - oto dowód, że się mylą! Chłopcy będą bardzo zadowoleni z lektury: żołnierskie życie, ciężki los wojownika, zero roztkliwiania się nad sobą, a wątek miłosny zakończony zanim zdążył się rozpocząć. Jeśli lubicie Sapkowskiego, polubicie i Wegnera, aczkolwiek uwaga - u tego drugiego próżno szukać sienkiewiczowszczyzny i tego unikalnego poczucia humoru. Ale i tak książka jest warta polecenia.

Ocena:
9/10

Pod piracką flagą, MICHAEL CRICHTON

środa, 17 listopada 2010

5 komentarze
W młodości, na dłuuuugo jeszcze przed szałem na Jacka Sparrowa, byłam fanką piratów. Zresztą, to właśnie przy lekturze "Kapitana Blooda" zaliczyłam pierwszą w życiu zarwaną noc. (Miałam 12 lat, był środek tygodnia, nie poszłam do szkoły i dostałam szlaban od rodziców.) A teraz zafundowałam sobie powrót do młodzieńczych fascynacji.

O czym jest?
Lądujemy na upalnej Jamajce, w Port Royal, gdzie roi się od indywiduów wszelkiego asortymentu. Jest rok 1665, więc Anglicy czasowo bratają się z Francuzami, za to nienawidzą Hiszpan. Poznajemy kapitana Charlesa Huntera, doświadczonego korsarza, który postanawia uskutecznić skok życia. Otóż okazuje się, że  Hiszpanie najprawdopodobniej pozostawili statek pełen złota cumujący w zatoczce małej wyspy, bronionej przez cieszącego się paskudną sławą dowódcę Cazallę.

Hunter zbiera więc załogę: pirotechnika Czarnookiego Żyda, nawigatora Endersa, francuskiego zabójcę Sansona, bystrooką Lazue i niemego osiłka Maura. Razem wyruszają po skarb, mierząc się po drodze z mocą przeszkód. Wiadomo - a to jakiś niespodziewany atak i niewola, a to kraken krążący pod statkiem, a to przeprawa przez zdradziecką rafę koralową... Najgorsze jednak przyjdzie z najmniej spodziewanej strony, oto bowiem w Porcie Royal złowrogie siły już spiskują przeciw Hunterowi.

Co o niej sądzę?
Tę książkę napisał znany hollywódzki scenarzysta, twórca m.in. Parku Jurajskiego, co jest w dużej mierze odczuwalne podczas lektury. Styl, moi drodzy, jest ostry jak brzytwa w swoim minimalizmie i dosadności. W życiu nie czytałam tak skondensowanej prozy! Tysiące przygód, miejsc, opisów na... niespełna 350 stronach! Nie wiem jak autor to zrobił, ale jestem pod dużym wrażeniem.

Oczywiście bohaterowie (a dokładnie ich psychologiczna głębia) na tym cierpią. Nie przeczytamy tu o rozterkach moralnych prześladujących tego czy owego, nie poczujemy jak własnych żalu czy żądzy zemsty. Te fragmenty, które mówią coś o bohaterach wyglądają mniej więcej tak:

Sanson milczał przez chwilę.
- Słyszałem - zaczął - że twój brat został pojmany przez Cazallę na statku handlowym. Słyszałem, że Cazalla powiesił go za ramiona, obciął mu jądra i wepchnął do ust, aż biedak się zadławił na śmierć.
Hunter nie odpowiedział od razu.
- Znam tę historię - mruknął w końcu.
- I wierzysz w nią?
- Tak.

Mimo że jestem pełna podziwu dla stylu Crichtona, to brakowało mi w tej książce rozmachu. Może też wyrosłam już z karaibskich przygód, może za stara jestem na kibicowanie piratom, ale jakoś nie czułam się wciągnięta w ten wykreowany świat. No i brakowało mi takiego wątku miłosnego z przytupem, do tej pory pamiętam jak kapitan Blood się szarpał na myśl o Arabelli, a tu...? Książka jest jednak bardzo wciągająca i w takie późnolistopadowe wieczory to prawdziwa przyjemność poczytać o rozświetlonej słońcem powierzchni morza, na której majaczą tropikalne wyspy...

Dla kogo?
Dla wszystkich, którzy nie zapomnieli o dziecięcych marzeniach. Ja w wieku niedorosłym byłam prawdziwą awanturnicą, interesowali mnie piraci, Indianie, prywatni detektywi i Bohun. Małe kobietki i Emilka też oczywiście znajdowały miejsce w mym sercu, ale nie rozpalały tak wyobraźni. Miło czasem wrócić do tych dawnych fascynacji. Aż człowiek ma ochotę wygrzebać z czeluści biblioteczki Karola Maya...

Ocena:
7/10

Przekraczająć granice, OKSANA PANKIEJEWA

poniedziałek, 15 listopada 2010

2 komentarze
Fantastyka zza wschodniej granicy.

O czym jest?
Książka ma wielu bohaterów i dość trudno stwierdzić, który jest tym głównym. Generalnie zaczyna się od tego, że Olga, młoda dziarska Ukrainka, zostaje zamordowana, ale zamiast umrzeć, trafia do świata równoległego, pełnego magii, bohaterów, smoków i tego typu tałatajstwa. W świecie tym ludzie są przyzwyczajeni do takich "wizyt", Olga zostaje więc objęta programem przystosowawczym. A ponieważ głównym sprawcą jej przeniesienia jest królewski podopieczny (nieletni półelf), Olga trafia od razu pod skrzydła nielicznej rodziny królewskiej, zaznajamia się z dwórkami, przyjaciółmi monarchy itd itp.

Jednak narracja rzadko kiedy jest prowadzona z punktu widzenia Ziemianki. Znacznie częściej na świat przedstawiony patrzymy oczami króla, jego błazna, królewskiej faworyty knującej złowrogie spiski, bohaterskiego paladyna, albo dwójki agentów specjalnych, którzy pałętają się po całym kontynencie w celu wypełnienia pewnej misji. Wszystkie historie się w którymś momencie zazębiają.

Co o niej sądzę?
Kupiłam tę książkę skuszona oczywiście okładką (Fabryka Słów z roku na rok robi je coraz lepsze), ale spodziewałam się chyba czegoś innego. To znaczy - nawet z mojego powyższego opisu wynika, że to takie typowe fantasy, gdzie przybysz z naszego świata musi dać sobie radę w tym magicznym i jeszcze przy okazji kogoś tam uratować. Ale tu zupełnie nie o to chodzi. Olga nie tylko nikogo nie ratuje, ale jeszcze jest źródłem kłopotów. Bohaterowie głównie ze sobą gadają - scen walk, akcji, jakiś wydarzeń, do których przywykliśmy w typowym fantasy, jest raczej mało. Przeszłość wielu bohaterów poznajemy poprzez opowieści, tworzą się więc takie subopowiadania. Cała fabuła jest skonstruowana na zasadzie wielu elementów, z których większość pod koniec zaczyna tworzyć w miarę spójną całość. (Niektóre wątki zostają otwarte i sobie beztrosko dyndają.)

Teraz o bohaterach. I tu nie wiem, czy ja jestem jakąś kostyczną kujonką, przewrażliwioną nudziarą, czy jakieś różnice kulturowe wylazły, bo po prostu czytałam i oczom nie wierzyłam. Tam się wszyscy sekszą między sobą, na różnorakie sposoby i w dowolnych konfiguracjach! Tak naprawdę miałam wrażenie, że ze szczegółami opisane barabara stanowi główny temat rozmów bohaterów. Jeśli się zaś nie sekszą to piją wódkę. Wszyscy piją. Wódka jest traktowana jak u nas rosołek, a w Anglii herbata - dobra na wszystko, ukoi smutki, przegoni chandrę, wyleczy z przeziębienia. I przeklinają wszyscy równo, od króla po zbójcę.

Język jest bardzo... jak by to powiedzieć... swojski. Prawie potoczny. Mnóstwo rusycyzmów, moim zdaniem, się wkradło, na przykład frazy pisane z dywizem ("raz-dwa", "ale tak zupełnie-zupełnie?"). Przez ten styl bohaterowie wydawali się anachroniczni, bo z jednej strony podkreślano, że ten świat to takie nasze średniowiecze, a z drugiej strony stosunki społeczne i język używany przez postacie zupełnie na to nie wskazywały.

Generalnie trudno mi orzec, czy mi się ta książka podobała czy nie. Z jednej strony - była to zabawna lektura,  z drugiej - miałam ciągle wrażenie, że tych bohaterów pokręciło, autorka trochę przesadza, no i generalnie nie mam ochoty czytać o tym jak jedna z dwórek obsługiwała dwóch panów na raz, a największym skarbem króla jest jego wielkie przyrodzenie. Nosz kurde blade!

Dla kogo?
Chyba dla ludzi bardziej wyluzowanych ode mnie. ;) Czytałam "Wiedźmę" Olgi Gromyko i już tam styl był dość lekki, tutaj mamy to do kwadratu + barabara + nie tak dobrze skonstruowana intryga. Jednakże książkę dobrze się czyta i dla miłośników fantastyki ze wschodu będzie to pewnie gratka. :)

Ocena: 
6/10

Holmes, Sherlock Holmes

niedziela, 14 listopada 2010

4 komentarze
Kiedyś, na tylnej okładce Stulecia detektywów bodajże, przeczytałam taki cytat z Szymborskiej:

Był czas, kiedy kochałam się w dwóch naraz: Bohunie i Sherlocku Holmesie. Bohun zobojętniał mi wcześniej. Sam sobie zresztą był winien, miał oczy tylko dla Heleny. Pozostał Sherlock, niezłomny kawaler, serce wolne. Niewinności mojej nie niepokoił jeszcze fakt, że Sherlock mieszka od lat z dr. Watsonem. Co prawda i ta miłość wkrótce mi przeszła, ale pozostał sentyment i przekonanie, że nikt już nigdy ani w powieści, ani w życiu genialnemu detektywowi nie dorówna. Tytan intuicji! Gigant dedukcji! Ze śladu stopy na piasku zgadywał, że morderca zapuścił sobie właśnie rude bokobrody, a ze sposobu, w jaki dama przykładała lorgnon do oczu, wnioskował nieomylnie, że jej dziadek zmarł pięćdziesiąt lat temu w Indiach.

Jak bardzo zgadzam się z Poetką! Podlotkiem będąc, wzdychałam do tych samych bohaterów. Tyle że mnie przeszedł szybciej Sherlock, Bohun rozpalał me serce znacznie dłużej.
Teraz sytuacja uległa zmianie. A to z powodu dwóch filmów:

Sherlocka Holmesa Guya Ritchego zna chyba każdy.




Ale pewnie znacznie mniej osób słyszało o tym, że BBC wyprodukowało trzyodcinkowy (każdy odcinek trwa 1,5h) serial o Holmesie, rozgrywający się w naszych czasach, pt. Sherlock.



Ja się w tym serialu absolutnie zakochałam. Myślałam, że co jak co, ale Sherlock Holmes w naszych czasach nie przejdzie, ale myliłam się na całej linii. W trzech filmach jest tyle odwołań do opowiadań i powieści sir Artura Conan Doyle'a, tyle przemyconych smaczków, tyle prawdy o przedstawionych bohaterach, że z całą pewnością mogę stwierdzić: Guy Ritchie się chowa! No i aktor grający Sherlocka ma naprawdę ładny głos... :)
Serial można albo nabyć drogą kupna na Allegro bądź Amazon.co.uk*, albo też ścią... doznać jasnowidzącej wizji przed ekranem komputera.

W każdym razie, pragnąc wyśledzić wszystkie nawiązania do książek, które twórcy serialu skrzętnie poupychali tu i tam, postanowiłam odświeżyć sobie lekturę twórczości Conan Doyle'a. Radość moja była ogromna, gdy w taniej książce natknęłam się na to:


Książka jest grubaśna i nieporęczna, więc czytam ją powoli, przy okazji konsultując co poniektóre rzeczy z oryginałem. No i czekam na następny sezon serialu, który BBC wypuści, niestety, dopiero we wrześniu!

*Swoją drogą, niedawno odkryłam, że brytyjski Amazon dostarcza niemal wszystkie książki i filmy do Polski ZA DARMO. I'm in heaven!

Ponieważ cię kocham, GUILLAUME MUSSO

sobota, 13 listopada 2010

4 komentarze
Czyli w poszukiwaniu francuskiej prozy.

O czym jest?
Ta niewielka książka w dość syntetyczny sposób opowiada losy kilkorga bohaterów: Marka i jego żony Nicole, którym pięć lat wcześniej zaginęła córka Layla, celebrytki Alyson (wzorowanej chyba na Paris Hilton), mającej samobójcze myśli, biednej, młodej dziewczyny - Evie, która pragnie zemsty na kimś, kto ją skrzywdził, a także psychologa Connora, najlepszego przyjaciela Marka.

Każdy z nich ma swoje tajemnice, każdy ścigany jest przez duchy przeszłości, które nie dają spokoju. Ich losy splatają się w Nowym Jorku, w wigilię Bożego Narodzenia. Może się okazać, że każde z nich pomoże innym, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Co o niej sądzę?
Książka jest krótka, bohaterów sporo, akcja pędzi więc na łeb na szyję - czyta się to trochę jak kryminał. Na początku otrzymujemy ostrzeżenie, żeby nie mówić osobom, które będą to czytać jakie jest zakończenie. Nie zamierzam tego czynić. ;) Chodzi o znalezienie odpowiedzi na pytanie o to, co stało się z córeczką Marka i Nicole. Dla jednych czytelników odpowiedź może być zaskakująca, dla drugich przewidywalna; ja należę do tej pierwszej grupy. Ogólnie otrzymujemy sporo rozrywki - od tej książki rzeczywiście ciężko się oderwać.

Jest tylko jedno ale. Otóż, taka kompozycja, taki zamysł fabuły i realizacji pomysłu sprawiają, że trudno jest nie tylko utożsamić się z bohaterami... Trudno jest w ogóle się nimi zainteresować. Sprawiają wrażenie pionków rozstawionych przez autora na szachownicy. Owszem, byłam nieziemsko ciekawa jak ta partia zostanie rozegrana, ale same postacie nie wzbudziły we mnie praktycznie żadnych uczuć. Wszystko było tak minimalistycznie opisane, że na żadną pogłębioną analizę psychologiczną nie było czasu. Pod koniec na miejscu Marka miałabym ochotę zamordować jedną z towarzyszących mu osób (a może nawet więcej niż jedną), a on, szczęśliwy i radosny, przyjmuje wszystko ze spokojem. Aż chciałoby się nim potrząsnąć!

No i trochę żal, że autor umieścił akcję w USA. Tak mało mamy współczesnej prozy francuskiej na półkach księgarskich, a tak bardzo jestem jej spragniona. (Swoją drogą, polecacie coś?) Trochę zabrakło mi w tym Francji.

Dla kogo?
Dla osób, które mają ochotę na wciągającą książkę, a do tego nie przeszkadzają im dość okrojone portrety psychologiczne postaci. Już tu chyba pisałam, że jeśli o mnie chodzi postać jest w książce królem, dlatego pewnie sporo wody w Wiśle upłynie zanim sięgnę po kolejną powieść Gijoma.

Ocena:
6/10

Obserwacje, JANE HARRIS

piątek, 12 listopada 2010

2 komentarze
Prowincjonalna epoka wiktoriańska.


O czym jest?
Poznajemy Bessy Bucklay, Irlandkę, która przybyła do Szkocji szukać szczęścia. Ale jest rok 1863 i o szczęście dla biednej, niewykształconej dziewczyny niełatwo. Ale ale! Bessy udaje się zdobyć miłą posadkę służącej w dworku średnio sytuowanej rodziny. Męża długimi tygodniami nie ma w domu, więc Bessy zostaje właściwie sam na sam z milady Arabellą. A milady jest trochę zwichrowana - wydaje służącej dziwne polecenia, ma jakieś wahania nastrojów. Bessy, która nie daje sobie w kaszę dmuchać, odkrywa tajemnicę Arabelli, kiedy bezczelnie grzebie jej w papierach. No i wtedy dopiero się zaczyna.


Co o niej sądzę?
Ta książka ma to coś. Forma jest niezwykła. Narratorką jest Bessy i od początku wiadomo, że nie snuje ona jakiś tam wspomnień, ale spisuje je dla kogoś konkretnego (a mianowicie dla Szanownych Dżentelmenów - kim są okaże się pod koniec). Styl z początku jest dość toporny i przez to zabawny, widać, że Bessy nie opanowała jeszcze sztuki pisarskiej. Potem jej styl w świetny sposób ewaluuje. Wymieszanie lekkiego tonu z poważnymi problemami było świetnym zabiegiem. Bohaterka opowiada nam o swoim dzieciństwie, o relacjach z matką, i to w taki sposób, że czytelnik zaczyna śmiać się z jakiegoś jej nieporadnego opisu, a potem nagle śmiech zamiera na ustach. Bo życie w wiktoriańskiej Anglii dla wielu naprawdę nie było łatwe.

Obserwacje to pastisz gotyckiej powieści dziewiętnastowiecznej. Pastisz - ale nie parodia. Mamy więc dom zagubiony wśród pól, tajemniczą śmierć, niewyjaśnione zjawiska. Tylko wielkiej miłości nie ma... choć może i jest, ale nie taka, jakbyśmy się mogli spodziewać. Fabuła rozwija się w niespodziewaną stronę. Mogłam co prawda dostrzec elementy zapożyczone np. z Dziwnych losów Jane Eyre, ale były one tak wywrócone, tak poprzekręcane, że zyskiwały zupełnie nowe znaczenie.

Dla kogo?
Dla tych, którzy lubią wiktoriańskie klimaty. I książki z zagadką w środku. Na jesienne wieczory ta powieść jest jak znalazł.

Ocena:
8/10

Pamiętniki: reaktywacja

6 komentarze
Po długiej nieobecności wracam już jako magister. Pani magister. 
Co za ulga nieziemska móc w spokoju poczytać książkę, bez tej ciążącej świadomości, że marnuję czas, bo powinnam PISAĆ. Koniec z tym! Zdobyłam upragnione trzy literki przed nazwiskiem, piątka na dyplomie wywalczona, mission acomplished jednym słowem.

Mogę więc wrócić do książek.
Stęskniłam się trochę.

A oto stosik, który mam obecnie "w czytaniu":


  • Klub miłośników Jane Austen, K. J. Fowler
  • Dobranoc, panie Holmes, C. Nelson Douglas
  • Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe, R. M. Wegner
  • Opętanie, A. S. Byatt
  • Życie po europejsku, W. Reinhard
  • Złodziejka, S. Waters